Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 8 grudnia 2025 14:55
Reklama KD Market

Jamestown - Nowa Polska IV - Opowieść o polskich osadnikach

W oberży zajęli stół w pobliżu szynku... Gdy właściciel przybytku zobaczył, że mają pięć szylingów i zamierzają je zostawić w jego zakładzie przydzielił im do obsługi dwie ładne dziewczyny, które nosiły jadło i wino... Gdy już zaspokoili głód i pragnienie poczęli raczyć się piwem. Humory rozochoconych rzemieślników znacznie się poprawiły. Gdy dołączył do nich Bogdan, nie zwrócili uwagi na jego zafrasowaną minę. A i on szybko ją porzucił, widząc jak Staszko czerwieni się na widok usługującej im panny. Spojrzał w jej odsłonięty staniczek, gdy nachyliła się ścierając stół i spiekł raka. Bogdan wybuchnął śmiechem...

- A cóż to, chłopcze, pannyś jeszcze nie widział?
- Widywałem, a jakże...
- Ale chyba niezbyt z bliska?
- A... to... różnie... Raz to nawet z całkiem bliska... Ale nie tak, jak teraz...
Wszyscy wybuchnęli serdecznym śmiechem... Bogdan pojadłszy wychylił dwie szklanice wina i świat zaczął mu się jawić bardziej radosny... Włączył się do ogólnej rozmowy, co raz zagadując pannę służebną, która często spozierała w jego stronę. Dobrze mówił po angielsku, więc co rusz strzępił na niej swój ostry język... Dziewczynie te żarty musiały być miłe, bo coraz częściej zjawiała się przy Bogdanie, to donosząc słodkie ciasteczka, sery, a nadto obficie zapełniając jego szklanicę... Staszko błądził za nią oczami, które coraz bardziej roziskrzone, winem i zabawą zdradzały jego ochotę. Ale nie mówił po angielsku i nie wiedział, jak zagadać do panny... Z podziwem patrzył, jak Jan Bogdan owija sobie dziewczynę wokół palca, jak ona śmieje się z jego dowcipów, wreszcie jak nie wzbraniała mu, gdy objął ją i położył rękę na biodrze... W końcu skradł jej całusa, za co przeciągnęła go żartobliwie ścierką po plecach... Potem jednak przysiadła się do nich, jako że i wieczór był blisko, a gości coraz mniej... Ale rozmawiała tylko z Janem i Zbyszkiem, którzy dobrze sobie radzili po angielsku... Sadowski i Mata siedzieli cicho, co rusz pociągając ze szklanicy... Na koniec, gdy przyszło im się kłaść do snu, Bogdan zniknął z dziewczyną na zapleczu, ofiarując się pomocy w pracy kuchennej, przy zmywaniu statków... Pozostali ułożyli się na ławach, za przykładem innych gości oberży i tak posnęli... Staszko długo nie mógł zasnąć, a gdy Bogdan wrócił do nich i kładł się na sąsiedniej ławie zagadnął go cicho.

- Janie...
- A co?
- Nauczycie mnie?
- Czego niby?
- No... Jak z pannami robić, żeby były powolne...
- A czego tu uczyć?
- No bom ja... jeszcze ani razu nie widział, jak tak chadko można pannę do się przysposobić...
- Patrz i ucz się... A teraz śpij, bo za kilka godzin musimy być w porcie...
Staszko przymknął oczy i szybko zasnął. Śniły mu się duże niebieskie oczy, miękkości okrągłe wystające z kusego staniczka i uśmiech panny, zniewalający, za którym, czuł to, poszedłby na koniec świata...
Obudził go głos Zbyszka.
- Zbieraj się...
Przemył tylko oczy w wodzie, co stała w korycie dla koni przed gospodą, wziął swoje tobołki i wraz pozostałymi ruszył w stronę portu... Przy bramie czekała ich wczorajsza towarzyszka zabawy... Wtuliła się w Bogdana... Ten pocałował ją i pogładził po twarzy...
- Czas na nas, zaraz musimy pojawić się na nabrzeżu...
- Zobaczymy się jeszcze, proszę panów kawalerów?
- Kto wie? Ale chyba nieprędko...
- Szkoda...
Staszko szedł na końcu i często się oglądał za siebie. Stała przy bramie i kiwała im chusteczką... Jan Bogdan posłał jej całusa, a potem widok oberży zniknął za załomem muru. Kwadrans później stali już przed trapem żaglowca, który na burcie miał wymalowane jaskrawymi literami „Mary and Margaret”... Okręt ten do kolosów nie należał, ale miał trzy mocne maszty, długości ponad siedemdziesiąt angielskich łokci, a tylna burta, gdzie był mostek i kabina kapitana sięgał z dziesięć łokci ponad lustro wody. Na samym dziobie, pod wysoko podniesionym fokmasztem, z końca stewy, chyliły się nad wodą złocone płaskorzeźby świętych patronek, błogosławiąc światu i wodom. Akurat przypatrywali się misternej robocie owych figur, gdy dojrzał ich Łowicki...
- Dobrze, że jesteście, chodźcie za mną, wyfasujecie ekwipunek...
W szopie, która stała za magazynami zboża, czekał na nich starszy brodaty mężczyzna z chustką na głowie i kolczykiem w uchu, który swoim wyglądem i szorstkim sposobem bycia przypominał pirata...
- Te szczury lądowe pchają się za wielkie morze? - zaczął się śmiać, ale w jego głosie nie było przygany, tylko radość, a może i nutka zazdrości... - Sam bym popłynął, gdyby mnie tak w kościach nie łamało... Stary Burns jeszcze by się przydał... w niejednej wyprawie, ale cóż... Jeden za mną - zadysponował...
Dopiero teraz zobaczyli, że zamiast nogi miał drewniany kikut, którym kuśtykał, głośno stukając o suche klepisko.
Każdy z nich dostał broń, krócicę i guldynkę tarczową, amunicję, woreczek prochu, kilka toporów różnej wielkości, narzędzia ciesielskie, trzy łopaty, trzy szufle drewniane, dwie motyki, piłę, a nadto pług rolny... garnki i gorzałkę...
- Po co tyle wódki? - zapytał Stefański. Mata najwyraźniej się ucieszył:
- Trzy galony na twarz, no no... To nam się zapowiada ciekawa podróż...
Łowicki zaraz go ostudził:
- Tylko nie wypijcie wszystkiego od razu... Gorzałka przyda się na późniejsze dni...
- A niby dlaczego?
- Sam się przekonasz, a na razie nie bierzcie mi gorzałki do ust. Potem to będzie najlepsze lekarstwo...
Wyfasowali jeszcze po trzy pary portek z pludrami i kaftany wełniane na chłodniejsze dni. Tak obładowani weszli na statek.
Dopiero teraz można było zobaczyć jego potęgę.... Kraj burty był obłożony chodnikiem, szerokim na pół łokcia, z linową poręczą, aby snadniej było żeglarzom biegać z jednego końca okrętu na drugi, podczas gwałtownych operacji, nie przeszkadzając reszcie załogi, wylegującej się z powodu ciasnoty na pokładzie. Uformowany w ten sposób wzdłuż krawędzi statku daszek nie tylko dawał ochronę ustawionym w lukach burty dwudziestu armatom, ochraniał w czasie deszczu i wiatru także i ludzi.
Środek pokładu zajmowała wielka szalupa pokryta smołowanym brezentem. Dalej, ku przodowi wznosiła się buda kucharza, a tuż za nią znajdowało się zejście do kubryku, pomieszczenia dla załogi. Sypiali tam żeglarze, majtkowie i artylerzyści wraz przydzielonymi do nich porucznikami. Wejście do mesy, w której mieli podróżować osadnicy i rzemieślnicy, w tym Polacy i Niemcy, znajdowało się pod mostkiem w tylnej części pokładu.
Bosman zmierzył ich kosym spojrzeniem, w którym nie było ani cienia sympatii i polecił, by jeden z jego ludzi zaprowadził ich pod pokład.
Pomieszczenie było wielkie i jeszcze całkowicie puste. Pod ścianami stały koje, a od burt do słupów i między nimi porozwieszano hamaki. Mogło tu spać ponad pięćdziesiąt osób. W mesie mieli podróżować osadnicy, robotnicy najemni, służba i część marynarzy. Kajuty dla szlachty i co ważniejszych uczestników wyprawy mieściły się na rufie i były przeznaczone dla dwóch, najwyżej trzech osób...
Polacy wybrali jeden kąt, blisko bulajów, gdzie trzy koje tworzyły przytulny kącik. Sadowski nie chciał zajmować dalszej koi, wybrał sobie pobliski hamak... Ledwie ułożyli swoje pakunki i wstępnie się rozgościli, gdy do pomieszczenia weszli trzej Niemcy, Fritz, Adam i Hans, rośli drwale o ponurych twarzach. Ich też zakontraktował sir Łowicki. Szybko się dogadali, bowiem Polacy pochodzili ze stron, w których oprócz polskiego, w powszechnym użyciu był także niemiecki. Jurko Mata, który miał w zaskórniaku jeszcze kilka miedziaków ofiarował się skoczyć do gospody po dzban piwa. Inni dołożyli i tym sposobem udało się pr
zydźwigać niewielki antałek. Było z nim trochę kłopotów przy trapie, bo dyżurny majtek nie chciał ich wpuścić z alkoholem na pokład. Niemcy jednak załatwili to po swojemu. Franz, silne chłopisko, zamknął mu dłonią usta i złapał za kaftan. Przytrzymał go wiszącego nad wodą tak długo, póki Jurkowi nie udało się znieść beczułki pod pokład. Na koniec powiedział mu łamaną angielszczyzną, że jak skończy wachtę, niech do nich przyjdzie, bo piwo znajdzie się i dla niego... Wachtowy już się na nich nie boczył...
Odbili od kei nim słońce osiągnęło zenit... Okręt posuwał się bardzo wolno, choć wszystkie żagle były rozpięte. Słaby, północno-wschodni wiatr chwilami cichł zupełnie, a wtedy bezsilnie opadały wielkie płótniska, trzepiąc linami po rejach. Wieszali się na nich tu i ówdzie majtkowie, inni pochylali się, klnąc brzydko i kłócąc z gromadkami ludzi skupionymi przy lukach armat. Jeden z drugim widząc bezbrzeżne morze żegnał się znakiem krzyża w skrywanym przerażeniu... To, co widzieli i to co ich czekało, przechodziło pojęcie wielu z nich...
Tymczasem dowódca całej wyprawy, admirał Christopher Newport, jak nikt potrzebował Bożego błogosławieństwa. Był to mąż czterdziestopięcioletni, który już dwukrotnie wcześniej odbył podróż do owej Wirginii. Tym razem wśród załogi nie było nikogo, kto mógłby mu w ciężkiej chwili służyć radą, a to z tego powodu, że żaden z płynących z nim ludzi nigdy nie był za oceanem i nie znał drogi...
Podczas gdy pod pokładem gniotła się w zaduchu przerażona pospolitość, on sam, w kabinie w wysoko zadartej rufie, mógł tylko poświęcić się rozmyślaniom o czekającej go robocie. Przed sobą miał czarną skrzynię, zamkniętą na kłódki, w niej zaś czerwony płaszcz z angielskiego sukna oraz miedzianą koronę, regalia dla Wielkiego Wodza Powhatana, z którym widział się podczas swojego pierwszego pobytu w Jamestown... Wiedział, że szefowie z Kompanii Wirgińskiej mieszczącej się w okazałym budynku przy Filpot Lane w Londynie potraktowali czerwonoskórego nagusa zupełnie serio. Płaszcz i miedziana korona nie kosztowały więcej niż dwa funty, a zysk z takiego podarunku mógł być bezgraniczny... Pomoc tubylców była mu niezbędna do wykonania powierzonych mu przez przewodniczącego Kompanii zadania... Miał nie tylko koronować Powhatana na wicekróla Wirginii, ale też znaleźć złoto i drogę do południowego morza, otwierającego się na Kitaj i Indie...
CDN

Andrzej Dudziński
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama