Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 8 grudnia 2025 15:22
Reklama KD Market

Jan Krawiec – 3 - Żywot człowieka nie poczciwego

Moją radość przyćmiła choroba mamy, która na mój widok zerwała się z łóżka i obejmując mnie z płaczem mówiła o wysłuchaniu przez Boga jej modlitw i mszy św. za mnie. Mama przeżyła klęskę bardzo ciężko. Przez kilka dni piekła chleb dla naszych żołnierzy, którzy przechodzili przez wieś. Potem nie miała niczego dla Niemców. Żołnierze Straży Granicznej zakwaterowani we dworze chodzili po wsi, kupując kury, gęsi i inne produkty żywnościowe, by je wysłać do rodzin w Niemczech. Nasz dom omijali, wiedzieli, że gospodyni nie ma niczego do sprzedania.

Początki konspiracji
Od mamy dowiedziałem się, że kilka dni temu był u nas Leon Uchwat z Przemyśla i pytał o mnie. Dwa dni później przyjechał znowu. Odbyliśmy długą rozmowę o tragicznej sytuacji naszego kraju. Złożyłem przysięgę do organizacji podziemnej, która m.in. przerzuca oficerów i żołnierzy przez zieloną granicę na Węgry, skąd wyjeżdżają do Francji, gdzie tworzy się armia polska. Zorganizowane są punkty wyjściowe w Przemyślu i Jarosławiu oraz końcowe w Sanoku, skąd przewodniczki przeprowadzają oficerów do granicy węgierskiej. Na tym odcinku nie trzeba przechodzić przez Słowację.

Moim zadaniem będzie znalezienie miejsc, gdzie oficerowie będą mogli zatrzymać się na odpoczynek, coś zjeść i przenocować. Nie było to trudne. Tato i ja mieliśmy znajomych w różnych wsiach aż do Grabownicy koło Brzozowa. W tym czasie zostałem jednym z nauczycieli dwóch synów i córki hr. Ksawerego Krasickiego. Uczyłem geografii, historii i polskiego na poziomie gimnazjalnym.

W styczniu 1940 r., mimo ogromnych śniegów, przyszedł z Przemyśla (36 km) Westfalewicz (nie znałem go, ale znał hasło) z wiadomością, że punkt wyjściowy został zlikwidowany przez Gestapo. Kilka osób zostało aresztowanych, Leon Uchwat i jego szef mec. Włodzimirz Bilan zbiegli i ukrywają się. Podał mi adres i hasło końcowej stacji naszej “Drogi na Węgry” w Sanoku. Podziękowałem Krasickim za przyjemność uczenia ich dzieci i wybrałem się w drogę pieszo (innej komunikacji wtedy tam nie było).

W Sanoku wiedziano o wydarzeniach w Przemyślu, ponieważ niedaleko ukrywali się Bilan i Uchwat. Końcową “stacją” w Sanoku była rodzina Hrycajów (ojciec Ukrainiec, matka Polka, dwie córki – studentki, znające doskonale teren, na nartach przeprowadzały oficerów do granicy węgierskiej. (Później zostały aresztowane przez Gestapo, ich losów nie znam).

Od Bilana i Uchwata otrzymałem nowe zadanie. Będę redagował i wydawał podziemne czasopismo, ponieważ mam dostęp do wiadomości radiowych z Paryża. Otrzymuję je od naszego proboszcza ks. Jana Banka, z którym zaprzyjaźniłem się zaraz po jego przybyciu do wsi w lecie 1937 r. Hr. Krasicki otrzymał od Niemców pozwolenie na posiadanie odbiornika radiowego. We dworze, znajdującym się o około 400 m. od Sanu, kwaterował oddział niemieckiej Straży Granicznej, który zajął nowy pałacyk, zostawiając stary właścicielom. Przed wojną stosunki ks. Banka z Krasickimi nie były najlepsze, ale wojna ich pogodziła i proboszcz był częstym gościem we dworze i za zgodą gospodarzy słuchał polskich audycji z Paryża, potem z Londynu. Komentarze i oceny miała przywozić łączniczka (nie wiedziałem skąd).

Otrzymałem adres w Jarosławiu, gdzie znajdują się maszyna do pisania i powielacz, oraz kontakt do żony pułkownika w Krakowie. Z kontaktu mogłem korzystać tylko w wyjątkowej sytuacji. Z tatą przywieźliśmy z Jarosławia sprzęt poligraficzny, kilka woskówek i trochę papieru. Ubezpieczali nas na rowerach mój przyszły szwagier Kazik Malawski i Janek Skubisz (z Pola).
“Biuletyn Polski”

W czasie przygotowań do wydania pierwszego numeru urwał się kontakt z Bilanem i Uchwatem, łączniczka nie przywiozła komentarzy. Będzie to moja gazetka. Od kwietnia dwa razy w miesiącu zaczął ukazywać się “Biuletyn Polski”.

Do pisania na maszynie miał przyjeżdżać Jurek Makowicz, którego poznałem kilka miesięcy wcześniej w Przemyślu. Uciekł z żoną Henią przed bolszewikami z Tarnopola i mieszkał w domu drukarza Pikulskiego na Zasaniu. Było tam dość ciasno, bo do właścicieli i dwóch dorosłych córek doszedł syn Felek, porucznik KOP (Korpus Ochrony Pogranicza). Wkrótce potem spod okupacji sowieckiej przedostała się żona Felka w ciąży.

Miałem przygotowany materiał do pierwszego numeru, ale Jurek nie przyjechał, by go przepisać na woskówce, ponieważ szukał mieszkania. Znalazł mały domek z ogródkiem na peryferiach Jarosławia i będzie się przeprowadzał. Nie chciał zobowiązać się, kiedy przyjedzie. W końcu wyznał, że żona boi się panicznie o niego i błaga, by trzymał się z daleka od konspiracji. Wojna wnet się skończy, Niemców diabli wezmą, więc po co się narażać? W tym czasie podobnie myślała chyba większość Polaków, ale niemiecki terror przekonywał coraz więcej ludzi, że “siedzenie cicho” nie gwarantuje przeżycia okupacji.

Wydawanie gazetki było nie tylko spełnieniem marzeń, lecz także ważnym zadaniem. Przegraliśmy bitwę, przegramy również walkę o duszę narodu, jeżeli rzetelnymi informacjami nie przeciwstawimy się niemieckiej propagandzie. W pobliżu nieznałem nikogo piszącego na maszynie, komu można było ufać. Nie chciałem rezygnować z okazji spełnienia pragnień, które pod okupacją stały się obowiązkiem. Zacząłem uczyć się pisać na maszynie. Nauczyłem się, ale jednym palcem i do dziś nie wyleczyłem się z tego. Kolportażem mieli zająć się (zajęli się) mój przyszły szwagier Kazik Malawski, Janek Skubisz (z Pola) i młodszy brat Mietek (17 lat).

Trudno było nabyć papier i woskówki. handlowa dzielnica Przemyśla znalazła się pod okupacją sowiecką. Trzeba było szukać sklepów z papierem w innych miastach. Przypomniałem sobie Józka Grzesika, z którym osatni rok przed maturą mieszkałem w bursie w Przemyślu. O rok młodszy ode mnie uczęszczał do Liceum Handlowego. Pochodził ze wsi Pobitno koło Rzeszowa. Wybrałem się rowerem do niego. Rzeszów jest na zachodnim brzegu, Pobitno na wschodnim brzegu Wisłoku (obecnie jest dzielnicą miasta).

Gospodarstwo rodziców Józka wyglądało dostatnio. Dom był nowy i duży. Wszędzie podłogi, co na wsi było rzadkością. Z Józkiem powitaliśmy się serdecznie. Jego rodzina przyjęła mnie życzliwie, prosząc na obiad. Poznałem rodziców Józka, brata i dwie siostry. Na obiedzie nie było najstarszego brata Staszka, który pracował w biurze na stacji kolejowej i wracał do domu po południu. Po oiedzie z Józkiem poszliśmy do Rzeszowa. Niedaleko za mostem na Wisłoku był sklep z papierem i przyborami szkolnymi. Józek znał dobrze właściciela Żyda. Gdy powiedziałem o co mi chodzi, właściciel poszedł do bocznej izby i po chwili przyniósł woskówki i papier. Gdy chciałem płacić, powiedział, że domyśla się na co jest mi to potrzebne i nie weźmie pieniędzy. Podziękowałem mu serdecznie.

Z papierem i woskówkami na rowerze powinienem unikać szos, gdzie można się spotkać z niemiecką policją, a bliżej mojego domu z patrolem Straży Granicznej. Trzeba jechać drogami wiejskimi i polnymi, a to zabierze więcej czasu. Ponieważ było już późne popołudnie, skorzystałem z zaproszenia gospodarzy, ażeby u nich zanocować. Wieczorem poznałem najstarszego brata Józka – Staszka, który wyraźnie się ucieszył, gdy dowiedział się, po co przyjechałem do Rzeszowa. Gdy Niemcy zamknęli sklepy żydowskie, właściciel dał Józkowi zapas woskówek i papieru, jaki posiadał. Nie było tego dużo, ale wystarczyło na kilka numerów.

Pierwsze dwa numery gazetki powstały w naszym domu, następne u Janka Skubisza z Pola lub Franka Daraża. Dom Janka Skubisza był w polu niedaleko dworu przy wiejskiej drodze, którą co pewien czas przechodził patrol Straży Gran
icznej. Pisałem na maszynie na strychu, tylko w dzień. Młodszy brat Janka – Franek pracował w ogródku lub na podwórzu i umówionym świstem dawał znać o zbliżaniu się niemieckiego patrolu. Gdy Franka nie było, ich matka siedziała przed domem i odmawiała różaniec. Gdy zbliżał się patrol, przerywała modlitwę i wołała Janka, by jej w czymś pomógł. Dom Daraża był na zboczu wzniesienia. Przez okno widać było dobrze szosę, odległą o około pół kilometra i polne drogi odchodzące od szosy. Najbliższy sąsiad mieszkał o kilkaset metrów.

Wizyta Hniedziewicza
Pod koniec czerwca, w gorący, słoneczny dzień, miałem niespodziewanego i interesującego gościa. Przyprowadził go chłopiec mieszkający koło gościńca. Ściskając dłoń na powitanie, przedstawił się: “Jurek Hniedziewicz jestem, brat Staszka, którego kolega poznał na zjeździe Falangi w lecie 1938 r. Ja w tym czasie byłem w sanatorium w Zakopanem”.

Staszka pamiętałem doskonale. Jego brat wywarł na mnie wielkie wrażenie. Mimo upływu lat, gdy przymknę oczy, widzę bladą twarz i niebieskie oczy promieniujące dobrocią. Stał przede mną kaleka o jednej nodze krótszej i szczuplejszej w metalowej protezie. Uprzedzając moje pytanie, powiedział, że wkrótce po wyjściu ze stacji wąskotorówki w Bachórzu nadjechała furmanka i dobry gospodarz przywiózł go do Bachórca (6 km), a sam pojechał dalej.
Przyszedł w porę. Z tatą wróciliśmy z pola na obiad. Mama zaopiekowała się gościem serdecznie. Widać było, że mu współczuje. Podczas obiadu pytaliśmy gościa o warunki życia w Warszawie, on pytał nas o warunki i nastroje na “tymczasowym” pograniczu z Sowietami. Niedawna kapitulacja Francji była niespodzianką i wstrząsem trudnym do opisania. Wielu uwierzyło, że nie ma siły zdolnej powstrzymać Niemcy na drodze do opanowania Europy, a może nawet świata. Ucieszyłem się, gdy Jurek zapewniał, że wyspiarskiej Anglii Niemcy nie zdobędą. Tak właśnie w ostatnim wydaniu gazetki pocieszałem czytelników.

Tato zwolnił mnie z pomocy w polu, bym mógł zająć się gościem. Jurek spędził u nas trzy dni. Włóczyliśmy się po wsi i po polach. Żałowałem, że nie możemy iść nad San i do lasu. Wielkie wrażenie zrobił na nim nasz drewniany kościółek, zbudowany przed rozbiorami Polski. Z rozrzewnieniem mówił o jeziorach, rzekach i lasach rodzinnej Wileńszczyzny, która nie kryje skarbów w swym wnętrzu, lecz tęsknotę za pięknem, nie tylko naturalnym, lecz także duchowym. Patrząc na nasz stary kościółek, pokryty gontami (także ściany), po północnej stronie porosły mchem, na okalający go strumień oraz stare lipy i kasztany, szeptał, by nie zakłócić ciszy, że jest to uroczysko, słowiańska gontyna...

Dowiedziałem się od niego, że “komendant” (Bolesław Piasecki) w jesieni 1939 r. został aresztowany przez Gestapo razem z kilku innymi działaczami. Dzięki staraniom Luciany Frassati-Gawrońskiej, córki włoskiego senatora, żony b. posła polskiego w Wiedniu Gawrońskiego, w połowie kwietnia został zwolniony z więzienia, ale nie dowierzał Niemcom i zaczął się ukrywać. Ocenił sytuację trafnie, bo w miesiąc później Gestapo przyszło po niego do mieszkania rodziców. Ponieważ go nie znaleźli, wyładowali swą złość na matce, którą dotkliwie pobili.

Jurek przyrzekł mi pomoc finansową i dostarczanie materiałów prasowych. Zapraszał do odwiedzenia go w Warszawie. Gdyby go nie było w domu, mam pytać się o Staszka, ps. “Olgierd”. Wkrótce po jego wyjeździe przyjechała łączniczka z kilkuset złotymi dla mnie i kilku egzemplarzami prasy podziemnej.
Okupacyjna rzeczywistość

W sierpniu (1940 r.) do strefy granicznej zaczęły przybywać oddziały armii niemieckiej. We dworze zajęto większość starego pałacu, zmuszając Krasickich do stłoczenia się w kuchni i dwóch pokojach. Niemcy oficerowie oglądali również plebanię. Ks. Banek wrócił ze dworu bez wiadomości. Bał się nastawić odbiornik na Londyn, ponieważ za ścianą mieszkają Niemcy. Nie możemy, mówił, narażać rodziny z czworgiem dzieci na śmierć. Wracałem z plebanii przygnębiony. Z napływem wojska kolportaż stawał się trudniejszy i możliwość wsypy większa. Mimo to niechciałem rezygnować z wydawania gazetki. Miałem kontakty z podziemiem w Krakowie i Warszawie. Mogę zwrócić się o pomoc. W Przemyślu Felek jest w organizacji...

Zajęty tymi myślami doszedłem do domu. W lecie spałem w stodole na sianie. Na podwórzu przybiegł do mnie Kruczek, który przyjaźnił się tylko ze stałymi domownikami. Mnie tolerował, ale nie pozwalał na poufałość. Teraz zaczął się łasić i skomleć przyjaźnie. Zdziwiłem się i ucieszyłem. Po chwili poczułem, że pchły skaczą z niego na mnie. Odepchnąłem psa i wskoczyłem do stodoły, zamykając szybko wrota. Kruczek został na zewnątrz. Długo słyszałem jego przyjazne poszczekiwanie i skomlenie. O świcie zbudziło mnie wołanie mamy, że ktoś otruł Kruczka. Wyszedłem na podwórze: pies leżał przed wrotami do stodoły. Zły znak – pomyślałem i postanowiłem nie tylko przerwać wydawanie gazetki, lecz także wywieźć ze strefy granicznej maszynę i powielacz oraz moje zdjęcia.

Nieocenioną pomoc otrzymałem od taty, który formalnie nie należał do organizacji. Mówił mało. Można było z nim przepracować kilka godzin i nie usłyszeć słowa. Na pytania odpowiadał skinieniem głowy: w dół oznaczało – tak, w bok – nie. Cały dzień pykał fajkę na długim cybuchu, odkładając ją tylko do jedzenia. Miał kolegów – inwalidów wojennych (z armii austriackiej) w okolicznych wsiach oraz przyjaciół spółdzielców.

Postanowiliśmy wywieźć maszynę i powielacz do Tadka Sychory w Szklarach, którego poznałem niedawno. Miał ukończone studia, ale wojna zmusiła go do powrotu w rodzinne strony. Tato znał dobrze jego ojca. Chciałem jechać rowerem “na przełaj”, by uniknąć patroli Straży Granicznej na gościńcu. Tato sprzeciwił się stanowczo, mówiąc, że musiałbym jechać dwa razy i przejeżdżać przez dwie wsie, w których mieszka kilkanaście rodzin Ukraińców, spółpracujących z Niemcami. Wiedziałem o tym, ale wozem musimy jechać 6 km gościńcem, zanim skręcimy na drogę do Szklar. Tato upierał się przy swoim. Byłem zdumiony jego stanowczością. Odłożył fajkę i nie pamiętam, by kiedykolwiek mówił tak długo. Niechętnie zgodziłem się jechać wozem.

Maszynę i powielacz przykryliśmy słomą, na wierzch tato przyniósł trzy wory zboża, niepełne, by można je nieco spłaszczyć. Pierwsze spotkanie z niemieckim patrolem na Makuchowej Górze trwało krótko. Pokazałem Niemcom nasz dom pod blachą, błyszczący w sierpniowym słońcu i to wystarczyło. Kilka kilometrów dalej zatrzymał nas patrol na motocyklu z przyczepą. Jeden żołnierz oglądał nasze dowody osobiste, drugi, pytając się dokąd jedziemy, zaczął grzebać w wozie.

– Do młyna odpowiedziałem najspokojniej, mimo zaniepokojenia jego zainteresowaniem wozem. Uratował nas jego kolega oglądający dowody, który powiedział głośno: “Chodź – masz krajana!” Obydwaj zaczęli oglądać zdjęcia, które tato miał w dowodzie osobistym. Na jednym był z kolegą w mundurze austriackim (pierwsza wojna światowa), na drugim sam, również w mundurze z obandażowaną nogą w szpitalu w Wiedniu. Okazało się, że żołnierz, który grzebał w wozie jest wiedeńczykiem. Zaczął się pytać taty, gdzie został ranny (na włoskim froncie) i gdzie był w szpitalu. Po krótkiej pogawędce zwrócono nam dowody osobiste i kazano jechać. Odetchnąłem z ulgą i bez słowa z podziwem patrzyłem na tatę. Ja jestem po maturze i podchorążówce, on skończył tylko cztery klasy szkoły powszechnej. Do Szklar dojechaliśmy bez przeszkód.

Wkrótce potem wyjechałem do Krakowa, by zameldować pułkownikowej Krautwaldowe
j o stytuacji. Gdy otworzyła drzwi do swego pięknego mieszkania, wyczułem, że coś się stało. Za poprzedniego pobytu, gdy usłyszała hasło, przyjęła mnie serdecznie. Spędziłem u niej prawie trzy godziny. Poczęstowała mnie “skromnym okupacyjnym” obiadem, pytała się o stosunki na “tymczasowym pograniczu” z Sowietami i mówiła o ciężkich warunkach w mieście.

Tym razem poprosiła mnie do mieszkania tylko na chwilę, bo nie chce bym wpadł w ręce Gestapo.
– Co się stało? – zapytałem. – Polka, która studiowała język i literaturę niemiecką w wiedniu, za namową organizacji przyjęła pracę tłumaczki w Gestapo. Rodzina wyrzekła się jej. Musiała opuścić dom i zamieszkała u niej (pułkownikowej). Po pewnym czasie Gestapo przydzieliło jej małe mieszkanie w dzielnicy tylko dla Niemców. Polka oddawała wielkie usługi polskiemu podziemiu. W dniu imienin matki z bukietem kwiatów czekała przed domem rodziców. Matka ją odtrąciła, mówiąc, że nie ma córki. Dziewczyna załamała się, przyszła do pułkownikowej i płacząc powiedziała, że dłużej nie wytrzyma. Jej sytuacja stawała się nie do zniesienia, nie tylko z powodu stosunku do niej rodziny, także dlatego, że zakochany w niej gestapowiec stawał się coraz bardziej natarczywy.

Pułkownikowa wysłała ją gdzieś na Podhale i zawiadomiła matkę, że powinna być dumna z córki. Gdy dziewczyna nie przyszła do pracy a jej mieszkanie było puste, gestapowcy przyszli do pułkownikowej. Może obserwują mieszkanie, mówiła wyraźnie przygnębiona. Jej obawy były w pełni uzasadnione. Pożegnałem serdecznie dzielną Polkę i postanowiłem wracać do domu.

Ucieczka przed gestapo
Ze stacji wąskotorówki w Bachórzu przyszedłem do domu w nocy. Gdy zapukałem do okna sypialni rodziców, usłyszałem pytanie mamy: “Kto tam?” Na moją odpowiedź mama zareagowała głośno: “Jezus Maria! Janek!” W głosie mamy wyczułem lęk. W drzwiach powitał mnie tato: “Byli tu po ciebie, manatki spakowane, hajda!” Od mamy dowiedziałem się, że poprzedniej nocy gestapowcy z Przemyśla z żołnierzem Straży Granicznej ze dworu szukali mnie w stodole. Gdy tam mnie nie znaleźli, przyszli do domu. Przeprowadzili rewizję, a wychodząc powiedzieli, że chcą ze mną rozmawiać. Gdy wrócę mam zgłosić się do Straży Granicznej, która zawiezie mnie do Gestapo w Przemyślu. Nie miałem ochoty do “rozmowy” z Gestapo, ale nie wiedzieliśmy, czy nie przyjdą tej nocy. Skąd wiedzieli, że śpię w stodole?

Z “manatkami” poszedłem do Tomka Chromego, który mieszkał w “polu” po drodze do stacji kolejowej. Tato rozmawiał z nim. Tomek był hallerczykiem, który został, by walczyć o granice Polski i nie mógł wrócić do Ameryki. Ożenił się i z żoną był naszym sąsiadem. Miał dwie morgi pola, chałupinę nad rzeczką na jednej czwartej naszego (lub innych) ogrodu, pracował dorywczo we dworze za 1 zł dziennie, czasem pomagał u nas, a tato odrabiał mu koniem. Dwa lata przed wojną kupił na parcelacji folwarku Krasickich 1 ha pola (prawie 2 morgi) i wybudował się w “polu”. Gorący patriota nie narzekał, że ojczyzna nie przyszła mu z pomocą, gdy musiał w niej pozostać. O świcie wyszedłem od Tomka. Trzeciego września 1940 r. zaczęła się moja tułaczka.

Pojechałem do Jurka Makowicza w Jarosławiu, stamtąd do Felka Pikulskiego w Przemyślu. Jurek odradzał wyjazd do Przemyśla, mówiąc, że jadę w paszczę lwa, bo przecież Gestapo w Przemyślu chce ze mną “rozmawiać”. Odpowiedziałem, że nie mają moich zdjęć.
cdn.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama