Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 12 grudnia 2025 10:44
Reklama KD Market

Jamestown - Nowa Polska XII - Opowieść o polskich osadnikach

Po skończonej robocie wracali do fortu. Jan przytrzymał Zbyszka, szli na końcu, oddaleni od pozostałych o kilkanaście metrów, co pozwalało swobodnie rozmawiać, tak by nikt postronny nie posłyszał...

- I nawet nie ma dokąd uciekać...
- Nie gorączkuj się... Trzeba pomyśleć...
- Co zrobić? Anglicy nigdy nas nie puszczą, by pod ich nosem założyć inną kolonię... Nad którą nie mieliby władania...
- Możemy połączyć się z tubylcami...
- Jak to zrobić? Powhatan jest wicekrólem Nowej Anglii, ale faktycznie nie ma między nami pokoju.
- Moglibyśmy go kupić.. za szkło... Naczynia, paciorki... Za budowanie domów... łodzi... To umiemy...
- W ten sposób spod niewoli Anglików przeszlibyśmy pod niewolę tubylców...
- Niekoniecznie... Gdyby mądrze to poprowadzić...
- Ale jak?
- Musimy się zastanowić... Myślę, że właściwym sposobem może być... szkło. Tak, czy inaczej... Na początek spróbujmy z nimi zahandlować...
- Może to i rozwiązanie, ale ja myślę o czymś bardziej radykalnym...
- No, mów!
- A gdyby tak znaleźć sponsora polskiej osady w Nowym Świecie?
- Masz kogoś na myśli?
- Nikogo konkretnego... Ale musi to być Polak... Bo inaczej znów cała impreza wymknęłaby się z pod kontroli... Na skarb Rzeczpospolitej liczyć nie możemy... Pusty z powodu wojen... Nasi królowie wolą bezkresne ziemie na wschodzie, nawet, gdy od czasu do czasu trzeba za nie wylać trochę krwi... Bliższa ona Rzeczpospolitej, niż jakieś skrawki na drugim końcu świata...
- I tu masz rację... Ale mnie się widzi, że musimy działać metodą małych kroczków...
- Byle kroczków dokonanych...
Zbyszko popatrzył na Jana.
- Kiedy odpływają do Anglii?
- Jutro przed świtaniem...
- Może będzie wreszcie okazja pogadać ze Smithem o naszym szkle...
Jan westchnął.
- Cały czas o tym myślę... Jeszcze cierpliwości... Chcę trafić na odpowiednią chwilę.
Tak rozmawiając weszli między palisadę fortu i ustawili się w kolejce po jadło, jak było we zwyczaju. Przed nimi stali Niemcy, Fritz i Adam. Byli w dobrych nastrojach. Rozglądali się wokół. Codzienne odgłosy napełniały fort miłymi dla ucha dźwiękami. Ktoś wygrywał na piszczałce skoczne melodyjki, w drugim końcu młot kowalski walił o kowadło... Zewsząd dochodziły odgłosy życia, pogwarki. Tu toczyło się prawdziwe życie...
Fritz puścił oko zawadiacko do Jurka Maty...
- Dziś tyle samo sągów postawiliśmy, co wy Polacy, choć nas Niemców o jednego mniej...
- Ale łatwiejszy teren do wyrębu mieliście...
- Trzeba było gdzie indziej rąbać...
Na to wtrącił się Stefański:
- My nie tacy, żeby wam najcięższą robotę zostawiać...
Bogdan złapał go za ramię i Stefański ucichł...
- Zbyszko... Widzisz go?
- Tego, co ze gada Stevenem?
- Tego właśnie...
Był to Ratcliffe. Szedł z perfumiarzem, który przy winie niejedno im o kapitanie powiadał i o czymś żywo rozprawiał. Kilku robotników ukłoniło mu się nisko.
- Ukłony dla wielmożnego pana...
Ratcliffe machnął niedbale ręką, jakby odganiał się od moskitów... Bogdan włożył palce w usta i donośnie zagwizdał... Jurko puścił głośno wiatry. Kapitan poczerwieniał z oburzenia i jął rozglądać się, kto dopuścił się obrazy. Bogdan bezczelnie zaśmiał mu się w twarz.
- Hej, ty... Stój!
Jan wskazał na siebie ze zdziwieniem.
- Wasze do mnie mówicie?
- Do ciebie... jak się zwiesz?
- A co to ma do rzeczy?
Obok pojawił się służący Ratcliffe'a.
- Odpowiadaj robaku, jak cię wielmożny pan pyta!
Bogdan wziął się pod boki.
- Ja? - rzekł głośno, by wszyscy go słyszeli. - Sicklemoore się nazywam i jestem londyńskim łachmytą, który w pańskie peruki i żaboty się stroi...
Ratcliffe cofnął się o krok i zaczął się jąkać.
- Ty... ty... ty... włóczęgo, jak śmiesz?
- Wasze możesz mnie pocałować... wiesz w co?
Takiej bezczelności ze strony robotnika nawet się nie spodziewał. To przechodziło jego nowo nabyte szlacheckie pojęcie.
- Co takiego?
- W to o czym ja nie powiedziałem, a wy pomyśleliście...
- Ja cię... Ja cię zaraz...
Dotknął szpady, ale w tym momencie pojawił się przy nim, jak spod ziemi Łowicki.
- Nie dobywaj waćpan szpady, bo to tylko przeciw waści obrócić się może...
- Ale przecież... on.. doprawdy... obrazy szlachcica się dopuścił... Za takie coś gardła dać powinien...
Łowicki ujął go pod ramię... I szepnął do ucha...
- Możesz go inaczej ukarać... Przy rozdziale żywności...
Po obleśnej twarzy Ratcliffe'a przemknął złowieszczy uśmieszek.
- Macie rację, sir Lowicke...
W tym momencie ozwało się bicie w dzwon okrętowy... Strażnik zawołał donośnym głosem:
- Jadło!!! Wydajemy jadło!!! Stawać w ordynku!
Pierwszy przy kotle pojawił się Thomas Forrest, ojciec panny... Ich służąca, Anna Burras, od dwóch dni już Lyndon, miała wolne po ślubie, do pracy winna się stawić dopiero nazajutrz. Tego dnia więc sir Forrest pojawił się we własnym majestacie z dwoma miskami pod pachą, by wyfasować spyżę dla siebie i córki. Kuchcik wydał mu porcję, jak każdego dnia, a jednak to, co szlachcic zobaczył na dnie naczynia wprawiło go w zdumienie.
- Co tak mało dzisiaj?
- Mało? - Kuchcik zdziwił się.
- Dajcie spokój! Ćwiartka ziarna na cały dzień... Kot się tym nie pożywi, a co dopiero dorosły mężczyzna, w pełni sił... Nikomu nie ujmując...
- Taką porcję ustanowił na dziś przewodniczący Smith...
- Nie może to być... - Forrest odwrócił się do stojących za nim szlachciców. - Szlachetni panowie, coś trzeba z tym zrobić! Ten Smith nas zagłodzi na śmierć...
Któryś ruszył się do przodu. Był głodny.
- Szkoda gadania, ludzie czekają... Następny!
Gdy do kotła podszedł Jan Bogdan, w tej samej chwili wyrósł obok niego Ratcliffe...
- Temu nie! - wkazał na Jana. - On ma dziś zakazaną porcję jadła...
Bogdan odezwał się butnie:
- A to czemu?
- Za karę... Że nie uszanował szlachectwa brytyjskiego szlachcica.
- Waszmość siebie masz na myśli?
- Przed tobą nie będę się tłumaczyć... Mój rozkaz jest, aby temu człowiekowi nie wydawać dziś jadła!
Nie wiadomo kiedy przy kotle pojawił się gubernator Smith.
- Zaraz, zaraz... Co tu się dzieje?
Ratcliffe skłonił się sztywno i jakby od niechcenia.
- Racz przyjąć do wiadomości, panie przewodniczący, że ów człek nie oddał mi należytych honorów, co samo przez się jest wykroczeniem godnym najwyższego potępienia. I tak kara głodu jest aktem łaski i wielkiej łagodności wobec tego osobnika, ale znajcie moje dobre serce...
- Nie waść tutaj rozdajesz rozkazy... - przerwał mu Smith niecierpliwie. - A co do jadła, ci ludzie muszą je dostać... Najciężej pracują... Cały dzień przy wyrębie...
Ratcliffe uśmiechnął się przebiegle.
- Niech pracują... Ale od czasu do czasu mogą wszak to czynić o pustym żołądku, nieprawdaż mości panowie?
Stojąca obok grupa londyńskich paniczyków gruchnęła śmiechem, zbyt głośnym, by mógł być naturalny... Smith postąpił odważnie do wyższego o głowę Ratcliffe'a...
- To waść możesz się wylegiwać na swojej pryczy o pustym żołądku, a nie oni...
- Cóż to? Mam rozumieć, że wypowiadasz mi wojnę, acan?
- Waść... zbyt mało znaczysz dla mnie i dla kolonii, bym miał ci wojnę wydawać... Kucharzu, wydajcie jadło temu robotnikowi...
Kuchcik, który z ciekawością przyglądał się kłótni szlachciców, ochoczo skinął głową.
- Wedle rozkazu...
Ratcliffe nie chciał jednak dać za wygraną...
- Protestuję i domagam się moich praw!
Gubernator jednak ani myślał ustąpić.
- Ja tu stanowię prawo... I tylko ja, nikt inny... Póki mnie admirał Newport, albo przewodniczący Kompanii w Londynie nie zwolni...
- Skargę będę pisał! - rzucił Ratcliffe zajadle. - Do Londynu! Do samego przewodniczącego!
- Pisz, wasze... I nie zapomnij napisać, coś robił cały dzień, w odróżnieniu do człowieka, którego chcesz ukarać!
Bogdan roześmiał się bezwstydnie na cały głos.
- Pewnikiem leżał na pryczy i wiskał wszy... Bo cóż innego potrafi?
Wokół rozległ się śmiech prostych osadników. I ku zdziwieniu Ratcliffe'a, także kilku paniczyków... Zaperzył się.
- Do samego przewodniczącego napiszę! I zemszczę się za tę zniewagę!
Smith wzruszył ramionami.
- O ile potrafisz!
- Potrafię...
Ratcliffe cały wieczór pisał skargę, którą nazajutrz o świcie przekazał admirałowi Newportowi. Nie było pewne, czy ten przekaże pismo przewodniczącemu Kompanii, ale Ratcliffe mógł mieć taką nadzieję. W południe okręt z Łowickim i Archerem był już daleko od brzegu.
*
Stefański uśmiechnął się na wspomnienie. Chciał ponownie napełnić kielich, ale dzban okazał się pusty. Zawołał Joannę, by go uzupełniła i gdy ponownie poczuł w ustach smak ulubionego medoca wrócił do pisania pamiętnika...
- Od tej pory sir Ratcliffe vel Sicklemoore omijał wyrębisko... Nie pokazywał się też w pobliżu naszej kwatery. Ale to mogło być tylko znakiem, że coś przedsięwziął... Nie należał on bowiem do osób, które płazem puszczają podobne zniewagi. Niebawem przestaliśmy się nim przejmować, bo praca w lesie była ciężka, a ługowanie potażu zaczęło przynosić efekty. Wkrótce mieliśmy w magazynie fortu kilka baryłek potażu, gotowych do następnej wysyłki do Anglii... Mimo nakładów pracy, efekty były mizerne, bo pracowało nas zbyt mało... Przewodniczący Smith postanowił tę wydajność podnieść, i zamierzał to zrobić we właściwy sobie sposób. W najbliższą niedzielę przy wejściu do kościoła powiesił nowe zarządzenie. Każdy, kto chciał wejść na nabożeństwo musiał się na odezwę natknąć... Jeszcze nie przybił ostatniego gwoździa, gdy dały się słyszeć zaniepokojone głosy i narzekanie...
- Spokój! Cisza, powiadam... - krzyknął Smith by uspokoić obecnych. - Czego nie wiecie?
Na czoło wysunął się sir Forrest. Koronkową chusteczką, nie pierwszej, ani nawet drugiej już świeżości musnął czoło, jakby miał migrenę i zamarkował coś w rodzaju ukłonu...
- Cóż to, ledwie pan admirał opuścił Wirginię, a pan, gubernatorze, znów narzuca nam swoją wolę... Co ma znaczyć to rozporządzenie o sześciogodzinnym dniu pracy... dla wszystkich? Czy nas, szlachetnie urodzonych, też miał pan na myśli?
- Wszystkich mieszkańców Wirginii, bez względu na urodzenie!
- Jak to tak? Jesteśmy wolno urodzeni i nikt nas do niczego zmusić nie może...
- Owszem, panowie... Jesteście wolno urodzeni, ale jesteście też udziałowcami Kompanii Wirgińskiej, a jak wiadomo, karta kompanii nadaje nie tylko przywileje, ale także i obowiązki... Więc, ja, któremu zarząd kompanii powierzył dowództwo na tym skrawku ziemi... nakazuję, że od jutra pożywienie będzie wydawane tylko tym, którzy przepracują sześć godzin dziennie...
- A kto nie zechce?
- Jego wybór... Ale kto nie będzie pracował, nie otrzyma pożywienia... Bo nie może dłużej być tak, że na setkę nierobów będzie harować kilkunastu robotników...
Obok pojawił się Ratcliffe. To dodało Forrestowi animuszu. Wziął się pod boki.
- Ależ oni po to tutaj są... - rzekł. - Ci Polacy i Niemcy... Po to zostali wynajęci, by pracowali... A nam dajcie spokój...
Inni się nie odzywali, wykorzystał to Ratcliffe...
- Ja jestem spowinowacony z earlem Sussex, więc chyba nie myślisz, kapitanie, że jakaś siła zmusi mnie do rąbania drew?
Forrest przyszedł mu w sukurs.
- Nie po to przyjechaliśmy do Nowego Świata, by pracować fizycznie, odrabiać pańszczyznę i to na rozkaz człowieka tak podłej konduity, jak ten Smith...
Wybuch śmiechu szlachciców zagłuszył dalsze słowa kapitana. Osadnikom stojącym z drugiej strony było zaś nie do śmiechu... Wyglądało na to, że znów cała robota spadnie na ich barki, a panowie będą ich jeno rozliczać za efekty pracy i poganiać, jak niewolników...
Smith gestem ręki uspokoił szemranie.
- Każdy z waszmościów rozpatrzy to w swoim sumieniu - powiedział spokojnie. - Jutro o szóstej rano widzę chętnych gotowych do pracy, z narzędziami. Przy głównej bramie... To wszystko!
Spojrzał triumfalnie na Forresta, uśmiechnął się lekceważąco do Ratcliffe'a i odszedł mocnym żołnierskim krokiem. Wkrótce rozpoczęło się nabożeństwo, którego największą atrakcją byli nowożeńcy, Anna i John Lyndonowie. Jan Bogdan skłonił się pannie, ta spłoniła lica, a jej mąż posłał mu piorunujące spojrzenie. Był bardzo zazdrosny.
Popołudniem i wieczorem wielu angielskich gentlemanów rozprawiało o nowym zarządzeniu gubernatora. Większość opowiadała się po stronie sir Forresta. Oczywiście poparł go także Ratcliffe. Aby dać temu wyraz, złożył mu nawet wizytę w jego ziemiance.
Nikt nie wiedział na pewno, choć wielu się domyślało, że Forrest to było jego przybrane nazwisko. Uciekł z Anglii przed wierzycielami. Majątek przegrał w karty kilka lat wcześniej, po śmierci żony. Jak wiadomo za długi w Anglii dawało się gardła. Tak więc sir Thomas, zdecydował się uniknąć stryczka, dając nogę za ocean. Zabrał ze sobą Luizę, nie chcąc zostawiać jej pod opieką dalszej rodziny. Wiedział, że wierzyciele mogliby jej użyć, by go sprowadzić na powrót do Anglii... Sir Thomas uwielbiał hulanki, ale aktywny styl życia pozbawił go jednej z najbardziej ulubionych rozrywek - kobiet. Niestety, od pewnego czasu pozostawał bez męskich sił i na nic zdawało się stosowanie coraz to nowych mikstur. Wcześniej zatrudniane pokojówki sir Thomas notorycznie niepokoił we właściwy sobie sposób, teraz pozostały tylko wspomnienia i przechwałki...
Warunkami w Jamestown był zdegustowany. Udając się za ocean, nie liczył wprawdzie na pałace, ale sądził, że będzie tu miał należną jego pozycji posiadłość, wygodny dom i kolorową służbę. Tymczasem ziemiankę dzielił z córką i jej służącą. Teraz Anna miała przenieść się do męża i tylko przez pół dnia zajmować się ich gospodarstwem...
Głodowali. Mimo to, sir Thomas z uwielbieniem wspominał dawne doskonałe czasy i wielokrotnie zapowiadał, że jeszcze kiedyś i w Wirginii zaświeci dla niego słońce. Liczył, że gdy do kolonii przybędą bogatsi gentlemani, wyda córkę za jednego z nich i zamieszka z młodymi... Chorobliwie strzegł jedynej rzeczy, jaka mu pozostała, czyli szlacheckiego honoru. Często czynił to w sposób raczej przesadny, jak właśnie owego wieczoru, gdy - jak co dzień - odwiedził go porucznik Percy. Siedział na taborecie zbitym z bali sosny i rozgarniał właśnie drągiem iskrzące drwa w ognisku, nad którym, na trójnogu gotowała się woda...
Percy był synem earla of Northumberland. Refleksyjny introwertyk i poniekąd romantyk. Inteligentny i uważny obserwator. Swoje obowiązki żołnierza wykonywał sprawnie i sumiennie. Z naturalną godnością nosił swoje arystokratyczne pochodzenie, którym nikogo niepotrzebnie nie kłuł w oczy. Nie wdawał się też dotąd w żadne polityczne rozgrywki... A Forrest właśnie namawiał go, by wystąpił przeciwko woli Smitha, którego powszechny nakaz pracy powinien w mniemaniu Forresta uwłaczać każdemu wysoko urodzonemu...
Percy łamał się i pewnie, jako żołnierz, nie odważyłby się wystąpić przeciwko komendantowi, gdyby nie osobista zadra. A tą zadrą była Luiza, córka sir Thomasa, która wzbudziła w nim ciepłe uczucia, ale najwyraźniej bez wzajemności, o co Percy, słusznie czy nie słusznie, obwiniał właśnie Smitha.
Panna chichotała właśnie dworując sobie z ojca i porucznika, jak to jeden zaprzęgnie drugiego jako muła do pługa i poczną orać ziemię pod uprawę kukurydzy...
Thomas Forrest huknął na nią, ale to wzbudziło w niej jeszcze większą wesołość...
- A gubernator dobrze robi... - drażniła się z ojcem, a poniekąd także z Perce'ym.
Stary Forrest obruszył się...
- Przychodzi tu, a ona - pokazywał na córkę - zamiast pognać go, okazuje mu względy...
Młoda dama energicznie jęła się przeciwstawiać.
- Gubernator zabierze mnie na najbliższą wyprawę, obiecał...
Percy spojrzał na jej roześmianą twarzyczkę i spuścił oczy. Nie w smak mu była taka zażyłość panny z komendantem.
- Bo tu z nudów można umrzeć... - fuknęła. - I w ogóle... Mamy polować, a raz kapitan ma mnie zabrać do wioski dzikich...
- Już ja widzę, jak na to pozwolę! - zacietrzewił się sir Thomas.
Od wejścia dobiegł ich mocny głos.
- A na cóż to?
Obejrzeli się. W wejściu stał kapitan John Smith i z pewnością od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie. Ziemianka nie mała drzwi i nie było sztuką usłyszeć to, o czym się mówiło, nawet półgłosem nawet trzy wiaty dalej...
Percy stanął w postawie zasadniczej i stuknął służbiście obcasami... Sir Forrest skłonił się pod i tak niskim zadaszeniem, w który najwygodniej było siedzieć...
- Witamy, witamy... Mości gubernatorze... Prosimy dalej...
Percy rzucił krótkie spojrzenie Sir Thomasowi... Nie podobała mu się uległość szlachcica wobec komendanta.
- Dobrze, że pana widzę, poruczniku... - rzucił Smith.
- Tak jest!
- Proszę zameldować się przy bramie u kapitana Westa. Ma dla pana rozkazy...
- Tak jest!
Percy zasalutował i ponownie rzucając spojrzenie Forrestowi wyszedł z ziemianki... Smith rozsiadł się na miejscu Percy'ego...
- Właśnie gotujemy wodę na herbatę... Skosztuje pan?
- Z przyjemnością, choć nie mam zbyt dużo czasu... Służba...
- To kiedy wreszcie zabierze mnie pan na polowanie? - Luiza zajrzała Smithowi w oczy.
- A kiedy waćpana życzysz?
- Choćby zaraz!
- Zaraz... nie da rady, ale obiecuję, że jak tylko uporam się z rozdziałem pracy... Bo wierzę, że ludzie się zgłoszą - powiedział z naciskiem patrząc na Forresta. - Jesteś pan tego samego zdania?
- No cóż... Właściwie... - Forrest przewracał oczami i zaczerwienił się. - W rzeczy samej... Jak najbardziej...
- Cieszę się, że waszmość po mojej stronie się opowiadasz... Wszak wiesz, że to dla dobra kolonii, nas wszystkich, także i pańskiej córki...
- No cóż...
- Potrzebujemy więcej jadła. Czeka nas zima, a waszmość nawet nie wiesz, jaka tu ona potrafi być... Przyjdzie głodować... Aby temu zapobiec potrzebujemy wytężyć wszystkie siły...

Thomas Forrest kiwnął głową. W swojej ziemiance prowadził „otwarty dom”. Często bywali u niego gentlemani, z którymi omawiał sposoby urządzenia się w Wirginii. Pobyt w Jamestown traktował jako tymczasowy dopust boży. Najchętniej spakowałby się i wraz z córką popłynął do Indii. Obiecywał głośno, że zrobi to od razu jak tylko admirał Newport odnajdzie przesmyk do mórz południowych... Przechwalał się, że na miejscu od razu weźmie się za handel i postara się wykorzystać przywilej nowej - ma nadzieję - krótszej i tańszej drogi niż dotychczasowa... W przyszłości widział siebie jako bogacza. Póki co jednak, wśród przybyłej szlachty szukał ewentualnych wspólników.
Wcześniej, zanim nie zaczął córki odwiedzać porucznik Percy, bardzo chciał, aby był nim kapitan Francis West, tak znakomicie spowinowacony w starym kraju. Często go do siebie zapraszał, licząc, że dodatkowym argumentem będzie towarzystwo Laury. Tymczasem Francis, wolał... młodych chłopców. Pod jego opieką znajdował się czternastoletni Namotock, indiański chłopiec darowany Newportowi przez Powhatana jako tłumacz.
On sam nie dziwił się upodobaniom oficera. Wśród Indian również tacy się zdarzali i nikt ich nie piętnował. Może dlatego, że każdy z nich i tak musiał wywiązać się ze swoich obowiązków wobec plemienia, opiekując się przydzielonymi mu kobietami i dziećmi, najczęściej wdowami i sierotami po zmarłych współplemieńcach.

Newport nie zabrał Namotocka do Anglii... Miał służyć radzie kolonii na miejscu, w Jamestown. Opiekę i odpowiedzialność nad nim powierzono właśnie Westowi...

Mimo upodobań, kapitan Francis West biznes z Forrestem chętnie by zrobił... Wszystko zmieniło się, kiedy Newport wrócił znad wodospadów. Gdy okazało się, że nie ma przesmyku do Indii, ich zażyłość osłabła... Nieśmiały z natury porucznik Percy wyczuł szansę dla siebie. Laura ucieleśniała jego wszelkie marzenia o kobietach i miłości idealnej, choć do ideału było jej daleko, ale on tego nie widział. Ten dzielny żołnierz, który miał za sobą zimę i dwie zarazy oraz febrę, potrafiący się dzielnie bić i położyć trupem przeciwnika, w głębi duszy dążył do doskonalszego świata. W sercu był poetą i marzycielem... Dlatego pewnie poczuł się osobiście dotknięty zadziwiająco usłużnym zachowaniem sir Thomasa wobec gubernatora Smitha, co w oczach porucznika, wobec uprzednich deklaracji, podważyło mocno jego wiarygodność.
CDN
Andrzej Dudziński
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama