Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 12 grudnia 2025 11:45
Reklama KD Market

Irlandzki werdykt: kryzys czy opamiętanie?

Warszawa – W Warszawie jak i w innych stolicach europejskich większość elit politycznych przeżyła szok, gdy Irlandczycy w ubiegłym tygodniu dali czerwoną kartkę Traktatowi Lizbońskiemu. Największa panika wybuchła w Brukseli, gdzie jedna z największych biurokracji świata poczuła się zagrożona. Większość, bo 53,4 procent wyborców w Irlandii, jedynym kraju, gdzie o ratyfikacji traktatu miało decydować referendum, opowiedziała się przeciwko niemu, a poparło go 46,6 procent. Frekwencja wyniosła 53,1 proc.

Wypowiedzi polityków i nagłówki gazet mówiły o największym dotąd kryzysie Unii Europejskiej i o pogrzebaniu traktatu, który miał wspólnotę tę zreformować. Ale po pierwszym szoku zaczęto szukać dróg wyjścia z impasu. Padały w tym względzie najróżniejsze propozycje, między innymi powtórzenie referendum, żeby Irlandczycy mogli naprawić swój „błąd”. Proponowano też, by Unia robiła swoje jakby nigdy nic i zignorowała referendum, a nawet wykluczyła Irlandię ze swoich szeregów.

Liberalny polski premier Donald Tusk opowiada się za tym, aby mimo odrzucenia Traktatu Lizbońskiego w irlandzkim referendum, reszta krajów Unii Europejskiej ratyfikowała ten dokument. Zamierza naciskać na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, aby podpisał uchwaloną w kwietniu przez Sejm ustawę ratyfikacyjną.

Prezydent Kaczyński dotychczas dawał do zrozumienia, że skłania się ku podpisaniu ustawy, ale uzależniał to od uchwalenia przez Sejm ustawy kompetencyjnej, która sprecyzuje rolę prezydenta, rządu, Sejmu i Senatu w podejmowaniu najważniejszych decyzji państwowych. Podczas niedawnej wizyty na Litwie wyraźnie jednak akcentował nie konieczność szybkiej ratyfikacji, o co apelują politycy Platformy Obywatelskiej i postkomuniści, lecz konieczność wsłuchania się w głos Irlandczyków.

„Trzeba z szacunkiem odnieść się do decyzji Irlandczyków, którzy w referendum odrzucili Traktat Lizboński. Do tego trzeba się odnieść z szacunkiem i trzeba ich zapytać, jakie były tego powody. Jesteśmy gotowi zapytać o to Irlandię i z pokorą przyjąć odpowiedź – powiedział polski prezydent. – Nic nie może być wymuszone, bo UE jest związkiem wolnych narodów i ludzi (...) i wszystkie muszą być w taki sam sposób traktowane i szanowane. Na tym bowiem polega sukces Unii Europejskiej”.

Od wszelkich prób zlekceważenia wyroku referendum czy ukarania Irlandczyków chyba bardziej wskazane jest pytanie: dlaczego większość Irlandczyków zagłosowała tak a nie inaczej? Sami podkreślają, że nie był to cios wymierzony w Unię jako taką, ale raczej w kierunek, w którym ona zmierza. W ciągu ostatnich 30 lat, dzięki masowemu wsparciu Unii, Irlandia, niegdyś jeden z najuboższych krajów Europy, przekształciła się w gospodarczego tygrysa. Dawniej Irlandia produkowała emigrantów szukających szczęścia za granicą; teraz jej kwitnąca gospodarka przyciąga przybyszów z całego świata.

Irlandczycy odrzucili Traktat Lizboński, ponieważ boją się całkowitej utraty suwerenności i kontroli nad własnym krajem. Nie chcą ujednolicenia podatków, które akurat w Irlandii są najniższe w Unii. Nie chcą, by Unia zmusiła ich to uczestnictwa we wspólnych siłach zbrojnych, co stanowiłoby pogwałcenie tradycyjnej irlandzkiej neutralności. I nie chcą, żeby Bruksela dyktowała im rzekomo „postępowe” prawo aborcyjne.

Boją się też zdominowania przez największych graczy. Pewien socjalistyczny eurodeputowany z Niemiec uważa, że Irlandię powinno się za karę wykluczyć z UE. Symbolizuje to taką Unię, w której silni gracze rozdają karty, a małe kraje powinny skorzystać z możliwości milczenia. Taki stosunek wyraził swego czasu prezydent Francji Jacques Chirac wobec Polski. Oburzony sojuszniczą postawą Warszawy wobec USA w sprawie irackiej, kazał Polakom siedzieć cicho, a nie zabierać głosu w sprawach, na których się nie znają.

Przede wszystkim jednak Irlandczycy stwierdzili, że nie mogą głosować za czymś czego się nie zna, bo nie kupuje się kota w worku. Władze irlandzkie, którym zależało na poparciu Traktatu Lizbońskiego w referendum, nie potrafiły ludziom wytłumaczyć, o co w nim naprawdę chodzi. Sam premier Irlandii publicznie się przyznał, że traktatu nie czytał, a zachęca do jego poparcia. Zresztą mało kto zapoznał się osobiście z liczącym kilkaset stron dokumentem, napisanym zawiłym, biurokratyczno-technicznym żargonem. Ktoś porównał zrozumienie tego traktatu do znajomości zasad konstrukcyjnych statku kosmicznego!

Czym zatem był ten nieszczęsny Traktat Lizboński? Głównie był to lekko zmodyfikowany i przepakowany Traktat Konstytucyjny, który Francuzi i Holendrzy odrzucili w referendach przed trzema laty. Unia Europejska otrzymuje osobowość prawną, przekształca się w europejskie superpaństwo. Ale chcąc uczynić nowy akt bardziej do przyjęcia, eurokraci zdecydowali, że nowy twór nie będzie miał własnej flagi, oficjalnego hymnu czy paru innych atrybutów państwowości. Dla niepoznaki postanowili zrezygnować z urzędu wszecheuropejskiego ministra spraw zagranicznych, bo według terminologii lizbońskiej będzie się nazywał „wysokim przedstawicielem do spraw międzynarodowych”. Zamiast prezydenta, na czele Unii Europejskiej ma stanąć przewodniczący.

Mimo głównie kosmetycznych różnic, zarówno niedoszły Traktat Konstytucyjny jak i odrzucony przez Irlandczyków Lizboński kładzie podwaliny po niespotykany w dziejach Europy wielki, scentralizowany twór biurokratyczny, porównywalny jedynie ze nieświętej pamięci Związkiem Sowieckim. O co więc w tym wszystkim naprawdę chodzi? Chyba najbliższe prawdy jest znane powiedzonko, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.
Dla brukselskich eurokratów jak i większości elit politycznych Unia Europejska to wielkie pieniądze – granty, subwencje, stypendia, tłuste synekury, lukratywne projekty i bajońskie kontrakty.

Ale mało kto do tego otwarcie się przyznaje. Raczej maskuje się prawdziwe, dość przyziemne motywy – pieniądz, władza, przywileje, sława – górnolotnymi sloganami. Mówi się, że zjednoczona Europa to wolność, demokracja, nowoczesność, dobrobyt, postęp i tolerancja, a takie hasła trafiają do intelektualistów, ludzi mediów, przemysłu rozrywkowego i innych kręgów opiniotwórczych. W praktyce jednak Unia unika demokracji bezpośredniej, jaką jest referendum, i strofuje tych, którzy z tego prawa korzystają.

Jedną z przyczyn irlandzkiego „nie” był właśnie elitaryzm brukselskich kół rządzących, rosnący dystans między dbającymi o własny interes eurokratami a zwykłymi ludźmi, którzy wolą konkrety aniżeli abstrakcyjne pojęcia i nowe „postępowe” wartości. Kiedy Bruksela mówi o tzw. „wspólnych wartościach europejskich”, oznacza to najczęściej rugowanie europejskiej tradycji chrześcijańskiej i zastępowanie jej lewicowym nowinkarstwem – radykalnym feminizmem, aborcjonizmem i homoseksualizmem.

Specjalizujący się w problematyce unijny europoseł Platformy Obywatelskiej Jacek Saryusz-Wolski zgadza się, że minęły czasy, kiedy ludzie głosowali za czymś, czego nie rozumieli. „Komunikacja między elitami i obywatelami jest właściwie esencją polityki. Trzeba się bardziej wsłuchiwać w głos obywateli, z większą uwagą i z większym szacunkiem” – powiedział na temat powodu irlandzkiego wyroku.

Zdaniem innego eksperta od spraw unijnych Rafała Trzaskowskiego z Centrum Europejskiego Natolin, „nie ma teraz dobrego wyjścia z sytuacji, ponieważ każde z nich będzie niedemokratyczne. Odrzucenie traktatu to zła wiadomość dla Europy, która może sobie nie poradzić teraz z takimi kwestiami jak wspólna polityka zagraniczna, budowanie polityki energetycznej oraz bezpieczeństwem wewnętrznym”.

Wynik referendum irlandzkiego mógłby jednak podziałać jak ozdrowieńczy wstrząs, który przywołuje oddalonych od ludzi, bezdusznych unijnych biurokratów do opamiętania. Ale tak nie będzie, jeśli elity polityczne nadal będą preferować presję i przymus. Przykładowo, pierwszym odruchem ministra spraw zagranicznych Bogdana Klicha była sugestia ponownego przeprowadzenia referendum w Irlandii. Tak było w przypadku Traktatu Nicejskiego (z korzystnym dla Polski systemem głosowania), który Irlandczycy odrzucili w pierwszym podejściu, a zaaprobowali dopiero w drugim. Innych zaradczych koncepcji i awaryjnych rozwiązań nie brakuje, ale chyba nikogo specjalnie nie zdziwi próba powrotu do znanej, starej praktyki.

Czyż bowiem nie wystarczy odświeżyć stary kotlet, trochę inaczej go przyprawić, nadać mu nową nazwę i starać się ludziom wmówić, że jest to coś naprawdę nowego, dobrego, wręcz rewelacyjnego. Gdyby nie Irlandia, Europa kupiłaby odsmażany kotlet, jakim w stosunku do Traktatu Konstytucyjnego był Traktat Lizboński. Teraz jednak, po irlandzkim zimnym prysznicu, nie wiadomo, czy ktoś go jeszcze będzie chciał jeść!
Robert Strybel
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama