Powróciłem do lektury książki Peteckiego, jednego z twórców polskiej sience-fiction. Książka nosi tytuł “Tylko cisza” i poprzednio czytałem ją jako książkę awanturniczą, chociaż “S-F”. Tym razem – na szczęście – dostrzegłem jednak posłanie: przyjdą takie czasy, kiedy człowiek nie będzie miał już innego wyboru i ułoży się do snu, czyli będzie się hibernował na długich kilkadziesiąt lat, żeby przyroda odzyskała równowagę i witalność – każdy człowiek, oprócz strażników, czuwających nad spokojnym snem ludzkości, aż do chwili jej przebudzenia i tych, którzy zapgranęli zawładnąć światem wyłącznie dla siebie, przestępców czekających tylko na swoją chwilę, gdy ich plan się powiedzie i będą oni panami życia i śmierci każdego ze współbraci. jednak od czego byli pozostawieni strażnicy? Udaremnili obląkańczy plan przyszłych tyranów. taka oto mniej więcej była fabuła książki. Byłem pod jej wrażeniem i nie chciało mi się pomyśleć “o więcej”. O tym jaka jest przyszłość rodu ludzkiego, jeśli nie zapanuje nad swoim ego – chęcią posiadania, zawłaszczania, podporządkowywania innych ludzi i świata przyrody własnemu egoizmowi i bezrozumnemu stwierdzeniu “po nas choćby potop”.
Miałem to szczęście, że podczas swoich studiów prawniczych zetknęłem się z wieloma profesorami tzw. starszego pokolenia, a wśród nich ze światowej sławy historykiem powszechnej historii państwa i prawa, profesorem Karolem Koranym. Ten węgierski Żyd z pochodzenia, a z wyboru Polak i katolik, ocalony z hebatomby II wojny światowej w czym niemałe zasługi mieli Polacy przechowujący go na fałszywych papierach (podobnie jak i inną świetność, Rafała Taubenschlaga), po wojnie całkowicie zmienił swe przyzwyczajenia. Nie tylko że napisał wielotomową “Historię Państwa i Prawa”, która do dzisiaj jest podstawowym podręcznikiem na wielu uniwersytetach i szkołach prawa wszystkich kontynentów, ale i jednocześnie stał się żarliwym obrońcą świata przyrody. Zwykł był mawiać, że ludzie powinni chronić ten świat, z którego wyrośli, który dał im ochronę, pożywienie i nadzieję na przetrwanie i rozwój ludzkości. Jego konikiem było to, że na egzaminach potrafił zadawać studentom pytania związane ze słynnymi procesami między przyrodą a ludźmi. Wszyscy wiedzieli o tym i na egzamin przygotowywali swoje kazusy, aby “podsunąć” je profesorowi. Była to prawdziwa deska ratunkowa i jak już nie było czego się chwycić, wówczas można było “zagadać” starego czymś co zmieni położenie egzaminowanego. Rzeczą najważniejszą było to, że konieczne stało się aby to było coś oryginalnego, niepowszedniego. Wszyscy zatem szukali zawzięcie “tropu” po rozmaitych książkach, żeby zainteresować Karolka i odsunąć od siebie wyrok. Jeśli rzeczywiście kazus był ciekawy egaminator “wpadał” w pułapkę dyskusji o np. procesach wytaczanych przez ludzi... zwierzętom, lub ich właścicielom.
I ja też takiego “haka” miałem przygotowanego na wszelki wypadek gdyby coś nie szło po mojej myśli. Dlatego do dzisiaj go pamiętam. Tu pragnę go tylko przytoczyć, bo sprawa naprawdę była ciekawa.
Jest rok 1557. Mieszkańcy miasteczka Saint Julien wytoczyli przed sędzią biskupim pozew naprzeciwko kolonii wołków, szkodliwych owadów żerujących nie tylko w zbożach, ale również w winnej latorośli. Owady spowodowały znacze szkody w uprawach, zwłaszcza w winnicach, przez co członkowie Rady Gminnej domagali się słusznej kary na kolonię tych szkodników. Karą miało być spalenie zagrożonych upraw, włącznie z owadami. Przed tym jednak chrząszczyki miały być ekskomunikowane przez biskupa. Jedyną odpowiedzią na przytoczenie tego “dziwnego” procesu stało się przywołanie bulli papieskiej, w której opowiada się on za ekskomuniką Kościoła różnych zwierząt, które stawały się sprawcami nieszczęść człowieka, utratą przez niego życia lub zdrowia, dobytku i... czci, to i to przewidziano w bulli.
Świat przyrodyprzed sądem
Biedne wołki przed sądem biskupim “zagrożone” swym istnieniem przez ludzi szukających zadośćuczynienia za swoje krzywdy, miały jednak żarliwego obrońcę swoich praw do życia. Ich adwokat wygrywał najdrobniejsze nawet uchybienia w akcie oskarżenia i robił to tak dobrze, że cały akt począł się chwiać ze względów formalno-podmiotowych i merytorycznych, aż wreszcie sąd go odrzucił i nakazał opuszczenie winnic przez wołki. A w zamian za to oferował im inne, mniej atrakcyjne miejsce o areale 50 sestercji! Niestety, nie dowiedzieliśmy się czy wołki “przeniosły” swoją kolonię we wskazane miejsce. Historia milczy na ten temat. Ale dowiedzieliśmy się, że był to pierwszy wygrany proces przyrody przeciwko człowiekowi od zarania dziejów, choć starcie tych dwóch światów było przewidziane już w Kodeksie Hammburagiego.
Prawdę powiedziawszy, tylko jedna strona była “winna” w innych procesach. padały w rzeźni niesuborydnowane zwierzęta, wypalano lasy, które przyczyniły się że sucha gałęź, padając na ziemię, zabiła stojącego pod drzewem człowieka, osuszano stawy, w których utonęło nieostrożne dziecko, rozczłonkowywano żmiję, która ukąsiła człowieka, ba, padały spalone całe ule pszczele, bo zamieszkujące w nich owady “napadały” na niewinnych ludzi itd., itp.
W wiekach XII do XVII toczyły się liczne procesy przeciwko zwierzętom i roślinom o to, że naruszały suwerenność człowieka, narażając go na straty i uszczerbki. I jakoś nikomu nie przechodziło do głowy, że świat przyrody jest równie autonomiczny i suwerenny co sam człowiek. Chociaż – prawdę powiedziawszy – nasi przodkowie wyraźnie rozgraniczali te dwa światy i uważali, iż prawie zawsze świat przyrody był winny nieszczęściom człowieka. Związek przyczynowo-skutkowy był zawsze jasny: wina leżała wyłącznie po stronie ‘‘drapieżnej” przyrody. Która zastawiała “pułapki” na ludzi w każdym swoim miejscu, i nie chciała z nimi koegzystencji. Zatem, trzeba było ją ograniczać i “usuwać” tam, gdzie się dało. Natychmiast.
Jednak to rozgraniczenie, a jednocześnie styk dwóch światów dla ludzi naszej epoki nowożytnej jest traktowany jako nieporozumienie. Dlaczego to, co było oczywistością w innych czasach, dzisiaj taką oczywistością nie jest? Jaka przepaść dzieląca ludzi sprawiła, że ceremonia “skazywania” świata przyrody na “kary” z najwyższą powagą i dostojeństwem, dopełniana jeszcze w XVIII wieku, wieku Oświecenia, racjonalizmu i empiryzmu, przeobraża się w absolutną farsę dla człowieka współczesnego?
Kto jest podsądnym?
Skoro jeszcze w XVIII wieku traktowano przyrodę, czy raczej jej twory, jako podsądnych, to powstaje dzisiaj dość zasadnicze pytanie, a dlaczegóż nie stosować równoprawności? Czy dlatego, że inny podmiot relacji – człowiek – tak to sobie postanowił przed wiekami? Przecież wiemy o tym bardzo dobrze, że ludzie nie są bez winy wobec przyrody. Oni zawłaszczają jej dobra, uszczuplają jej witalność i możliwości odtworzenia, przynajmniej, gdy chodzi o zasoby odnawialne, bo to co już raz udało się wydrzeć ziemi traktuje się jako surowce pozyskane dla gospodarki. Może ktoś się sprzeczać o to, że przecież minerały nie należą do przyrody, bowiem są martwe i nic nie czują, ale ślady obecności człowieka potrafią zakłócić życie na wiele różnych sposobów np. odbierając przestrzeń życiową wielu gatunkom przyrody, czyli po prostu – wyjaławiając ją i zmieniając przez naruszenie stosunków wodnych, co prowadzi ziemię do zestepowienia, a często do pustyni.
Czy przyroda, jeśli potrafiłab
y mówić, nie poszłaby do sądu ze skargą na człowieka i jego rabunkową gospodarkę? Nie domagałaby się ochrony i gwarancji, że złośliwy insekt, któremu pozwoliła żyć i czerpać korzyści z niej, opamiętała się? Zacznie myśleć nie tylko o sobie, ale i o innych gatunkach, które zamieszkują wspólnie planetę Ziemia. I tak oto człowiek stałby się oskarżonym w wieloktornych procesach wytoczonych mu przez przyrodę.
Człowiek współczesny, o którym mówi się, że żyje już w dobie postindustrialnej nie ma najmniejszej wątpliwości, że stał się największym szkodnikiem i dręczycielem natury. Nie jest ona dla nas li tylko martwą literą. Skoro nawet w minionych czasach nie mieliśmy wątpliwości, że chodzi nam o “byty” przyrody, którym wytaczaliśmy procesy o ich “przestępcze” postępowanie, to dlaczego my, będąc też bytami, nie możemy być pozwani przed trybunał? A prawdę powiedziawszy, były już takie procesy i zostały one wpisane na wokandę sądową wcale nie tak dawno temu. Służę przykładami.
Oto współczesna Kalifornia, pozornie odległa o lata świetlne od średniowiecznych wiosek z uprawami winnej latorośli, ukazuje “dziwny” w swojej istocie proces, z którego wynika niezbicie, że twory przyrody mają także swoje prawa.
W 1970 roku The United States Forest and Water Service (Urząd Wód i Lasów Stanów Zjednoczonych) wydaje przedsiębiorstwu Walts Disnej Company zezwolenie na zagospodarowanie doliny Mineral King, położonej w Sierra Nevada. Budżet w wysokości 35 mln. dolarów został przewidziany na budowę hoteli, restauracji i towarzyszących im placów zabaw, wzorowanych na Disneylandzie. Bardzo wpływowy w trzech tamtejszych stanach (Kalironia, Nevada, Arizona) Sierra Club, bez wątpienia jedno z najskuteczniejszych w całej Ameryce towarzystw ekolgicznych, wniosł przeciwko konsorcjum Disneya skargę o naruszenie całokształtu harmonijnego krajobrazu Sierry i zniszczenia równowagi doliny Mineral King. Skarga została odrzucona przez miejscowy sąd jednak nie z tego powodu, że urząd leśny miał prawo wydać zezwolenie na “zagospodarowanie” terenu, a dlatego, że Sierra Club nie miał żadnego tytułu, na który mógłby się powołać, aby poprzeć swoją skargę jego interesy nie były w żaden sposób zagrożone przez ów projekt. Tu trzeba powiedzieć sobie, iż amerykański system prawa oparty jest na idei ochrony interesów tych, którym nruszono ich prawa do własności i posiadania. Nigdy zaś nie obchodzą go jakieś abstrakcyjne wartości i dobra ogółu. Ponieważ sprawa miała być przedstawiona do apelacji, prof. Robert Stone, który zazwyczaj bronił interesów Sierra Club, tym razem – uznając prymat prawa do obrony własności prywatnej, zasiadł do biurka i spisał projekt podtrzymujący zasadność apelacji do wyroku niższej instancji sądowej. Wedle słów jego autora obecnie jest najwyższa pora: “abyśmy przyznali ustawowe prawa lasom, oceanom, rzekom, zwierzętom i wszystkim innych obiektom, które w naszym ludzkim środowisku nazywamy naturalnymi, a nawet całej znanej nam przyrodzie. Wszystkie te obiekty powinny mieć prawo do istnienia, ponieważ bez nich nie istniałby w ogóle człowiek”. W napisanej później książce, Stone stwierdził: “Bez wątpienia straty poniesione przez Sierra Club były znikome, ale straty jakie odniosło środowisko naturalne doliny Mineral King – sam park, służący przecież ludziom – byłyby ogromne, dlatego towarzystwo wystąpiło w ich imieniu. Ja zaś zechciałem bronić interesów parku, a pośrednio także i ludzi, którzy czerpali z niego konkretne korzyści”.
Sąd przychylił się do jego argumentacji i tak powstał precedens o aktywnej obronie dóbr przyrody. Precedens ten był wielokrotnie używany nie tylko przez Sierra Club, ale również przez inne towarzystwa zajmujące się tymi zagadnieniami, z Greenpeace na czele. Najbardziej spektakularnym ich zwycięstwem była obrona sekwoi w Yosemite Park. Wycięcia ich zaniechano w 2004 roku.
Jednak nie tylko to zwycięstwo, w końcu przecież amerykańskie, miało decydujący wpływ na postępowanie obrońców natury w rozmaitych zakątkach świata. Wystarczy tu tylko przypomnieć procesy przeciwko przedsiębiorstwom, przerzucającym autostrady i linie wysokiego napięcia przez dżunglę nadamazońskie w Brazylii i Gujanie. Procesy te wytoczyły plemiona indiańskie zamieszkujące te tereny. Ich akcja spowodowała odstąpienie od rabunkowej gospodarki leśnej w obu krajach oraz – w wielu przypadkach – zaniechanie budowy dróg, autostrad i lini wysokiego napięcia zakłócających egzystowanie i istnienie wielu tysięcy gatunków w niszach ekologicznych. Tu wystarczy również przytoczyć protest polskich “zielonych”, którzy uniemożliwili budowę obwodnicy Augustowa przez dolinę Rospudy, gdyż zagrażała ona bytowaniu wielu gatunków zwierząt i roślin.
Filozofia ratowania przyrody
Wydaje mi się, że pokazane przykłady ratowania dóbr przyrody przez aktywne przeciwstawienie się ludzi świadomych zagrożeń jakie niesie rozwój cywilizacji ludzkiej są dość przekonywujące dla moich czytelników zarówno w warstwie prakseologiczno-filozoficznej, jak i ekonomiczno-celowościowej. Człowiek współczesny musi zdawać sobie sprawę z tego, że jest kontynuatorem pokoleń go poprzedzających i kreatorem tych, które po nim nastąpią. Nie chcemy, żeby nasze dzieci i wnuki żyły na Ziemi, która została dewastacji degradacji i przemysłowej obróbce industrailnej. Chcemy, aby nasi następcy zaznali radości życia, dobrobytu i wszechstronnego rozwoju na planecie, na której wszystko dzieje się w harmonii i w doskonaleniu środowiska. W tym znaczeniu jestem zwolennikiem starożytnej koncepcji Arystotelesa o jedności i przenikaniu wzajemnym wszystkich tworów przyrody – od najdrobniejszego drobnoustroju, rośliny, zwierzęcia, po człowieka, który jest – podobno – ukoronowaniem Bożego dzieła. Powiedziałem, iż “podobno” bo jeszcze nie wiem czy on skorzysta z owej szansy bycia humanistą, jeśli kłębią się w nim demony zniszczenia, marnotrawienia szans mu danych, wypierania poszczególnych gatunków, z którymi żyje się nie wygodnie.
Leszek A. Lechowicz
Sama się nie obroni - (Korespondencja z Nowego Jorku)
- 10/17/2008 07:30 AM
Reklama








