Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 14 lipca 2025 13:51
Reklama KD Market

Na razie łagodniejszy, ale kryzys (Korespondencja własna „Dziennika Związkowego”)

Warszawa – Polska gospodarka coraz szybciej mknie ku przepaści. Kraj czeka wielka fala bankructw oraz wielomilionowe bezrobocie, a co za tym idzie – groźne niepokoje społeczne. Tak twierdzą katastrofiści. Wśród nich nie brak polityków opozycyjnych, którzy na potknięciach i bezczynności rządu zbijają punkty przed czerwcowymi wyborami do Parlamentu Europejskiego.

Ponadto w przyszłym roku Polaków czekają wybory prezydenckie, a w 2011 r. – parlamentarne. Mając te same perspektywy wyborcze na widoku, obóz rządzący dwoi się i troi, by przekonać obywateli, że robi wszystko, co możliwe, aby pokonać kryzys lub przynajmniej złagodzić jego dotkliwość. Abstrahując od propagandy i rywalizacji politycznej, ciśnie się pytanie: „Jak jest naprawdę?”

Prawdą jest, że kryzys nie jest wymysłem polskiej opozycji, bo spowolnienie gospodarcze, mające gdzie niegdzie charakter recesyjny, dotyka cały świat. Nie jest też prawdą, że obecny rząd ma cudowną receptę na jego rozwiązanie. Natomiast, przynajmniej jak dotąd, kryzys ma łagodniejszy przebieg w Polsce niż w wielu innych krajach. Przyjrzyjmy się faktom.

Coraz więcej polskich firm nie płaci swoim pracownikom pensji i zjawisko to wyraźnie się nasila. Już około 30% przedsiębiorstw obniżyło wynagrodzenia swoim pracownikom. Pracodawcy wysyłają pracowników na przymusowe urlopy, a przestoje przeciągają się już do kilku tygodni. Tydzień pracy skraca się z pięciu do czterech dni. Wyniki polskich firm za pierwszy kwartał b. roku, które mają zostać opublikowane w kwietniu, prawdopodobnie będą mizerne.
Trudno uwierzyć, że w październiku ub. r. odnotowano najniższą stopę bezrobocia od lat. Było to wprawdzie uśrednienie całego kraju, bo w dużych miastach prawie każdy, kto chciał, mógł znaleźć jakieś zatrudnienie, podczas gdy na wielu obszarach małomiasteczkowych stopa ta nigdy nie spadła poniżej poziomu dwucyfrowego. Ale krajowa średnia 8,8% bezrobocia to było coś. Rodacy z pewnym niedowierzaniem przyjmowali relacje z pogłębiającego się na Zachodzie kryzysu, a poczucie optymizmu pogłębiał rząd, przedstawiając Polskę jako wyspę spokoju na wzburzonym morzu.

Wówczas też ukazał się raport IERiGŻ (państwowego instytutu rolno-żywnościowego), z którego wynikało, że od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej (2004 r.) znacznie wzrosło spożycie droższych, bo wysoko przetworzonych produktów, a także wydatki na jedzenie poza domem. W tym samym czasie znacząco obniżyło się spożycie wielu produktów nieprzetworzonych, typowych dla biedniejszych gospodarstw domowych, w tym ziemniaków, mąki, cukru, kasz, jabłek, mleka i kapusty kiszonej. Dobrze na ogół poinformowane pismo gospodarcze „Puls Biznesu” przewidywało, że trend ten będzie się rozwijał.

Ale to było niespełna pół roku temu. W międzyczasie bezrobocie w listopadzie ub. r. wzrosło do 9,1%, a w grudniu wynosiło już 9,5%, by w nowym roku przekroczyć magiczny, psychologiczny poziom dwucyfrowy. W styczniu wskaźnik bezrobocia wynosił 10,5%, a w lutym wzrósł do 11 %. Rząd szacuje, że do końca roku wskaźnik bezrobocia może osiągnąć 14%, choć niezależni ekonomiści przewidują znaczne przekroczenie tego progu.

Najbardziej bezrobociem dotknięte zostały miasta powiatowe. Od stycznia 2009 r. w ponad 30 powiatach nie było ani jednej oferty pracy. Bezrobocie uderza z podwójną siłą w najbiedniejsze regiony – Warmię, Mazury i Podkarpacie. Tam bezrobocie wynosi już 14,1%, a w województwie świętokrzyskim – aż 15%.
Słowem, kryzys gospodarczy zaczyna coraz mocniej drążyć polską gospodarkę. Główny Urząd Statystyczny potwierdził, że przemysł ostro hamuje, bo topnieją zamówienia dla polskich fabryk z powodu złej kondycji tradycyjnych partnerów handlowych z Europy Zachodniej. W rezultacie produkcja przemysłowa w styczniu 2009 r. spadła o 14,9% w stosunku sytuacji sprzed roku, a w porównaniu do grudnia 2008 r. zmniejszyła się o 5,8%. Znany ekonomista Ryszard Petru przewiduje, że w następnych miesiącach kryzys najsilniej odbije się na branży przemysłowej i najbardziej zagrożone wzrostem bezrobocia są zagłębia przemysłowe jak Górny Śląsk.

Budownictwo też przeżywa kryzys. Z komunikatu GUS wynika, że liczba mieszkań, których budowę rozpoczęto w okresie styczeń-luty br., zmalała aż o 44,8%. Wydobycie węgla kamiennego w lutym spadło o 10,9%. Mniejsza produkcja siłą rzeczy oznacza mniejsze zarobki i niechęć do wydawania.
Na początku miesiąca ok. 10 tys. pracowników przemysłu zbrojeniowego urządziło głośną, choć pokojową, demonstrację przed Sejmem i kancelarią premiera Tuska w obronie swoich miejsc pracy. Wojsko składa coraz mniej zamówień, ponieważ rząd walczy z kryzysem głównie przez ograniczanie wydatków, w tym na obronność.

W Gdańsku w tym czasie 4000 robotników protestowało przeciwko nieudolności kierownictwa firmy energetycznej ENERGO oraz łamaniu przez nią praw pracowniczych. Były to jednak stosunkowo skromne protesty w porównaniu do burzliwych starć, do jakich dochodziło w latach minionych. Z drugiej strony rok jest jeszcze młody.

Jak sytuacja się rozwinie w miarę pogłębiania się kryzysu, na razie trudno przewidzieć. Jedni przewidują, że fala protestów wkrótce może zalać Polskę i to nie tylko górniczy Śląsk, Wybrzeże i porozrzucane po kraju zakłady motoryzacyjne, ale również mniejsze ośrodki przemysłowe, jak Stalowa Wola, Kraśnik, Skarżysko Kamienna, Radom, Gliwice, Dębica czy Krosno.

Póki co, podobnie jak rząd, wielu obywateli także obcina własne wydatki. Nie tylko na rozrywkę, jadanie poza domem, wyjazdy i inne zbytki, ale także na żywność, leki i spłatę rat pożyczek. Jedynie nie można oszczędzać na coraz droższych świadczeniach (prąd, gaz, woda), bo za niepłacenie grozi odcięcie.
Typowy rodak szuka więc tańszych towarów, dlatego wiele firm musi rozbudować ofertę tanich produktów. Przykładowo, klienci obecnie omijają oblegane niegdyś butiki z modą „designerską”, podczas gdy sieć sklepowych dyskontowych „Textil Market”, lider na rynku taniej odzieży zwiększa sprzedaż o 20 – 30% w porównaniu z rokiem ub. Obniżkami, wyprzedażami i tańszymi towarami handlowych różnych branż kuszą klienta, który trzy razy obraca złotówkę, zanim ją wyda.

Gdy mowa o złotówce, nie sposób nie wspomnieć o wahaniach kursowych, które nie są bez znaczenia także dla naszej Polonii. Warto przypomnieć, że pod koniec 2004 roku (w maju tegoż roku Polska wstąpiła do Unii Europejskiej) wartość dolara po raz pierwszy spadła poniżej 3 złotych, a na początku 2005 r. osiągnęła rekordowo niski poziom 2,97 złotych. Wprawdzie potem dolar się nieco odbił i ponownie przekroczył magiczny poziom $1 = 3zł. Latem ub. roku złotówka się umocniła do tego stopnia, że za dolara płacono zaledwie 2,02 złotego.

Pośród pogłosek, że złotówka może się dalej umocnić do 1,50 za $1, a nawet z zielonym banknotem się równać, na Polaków mających oszczędności w dolarach padł blady strach. W obawie przed ich dalszą dewaluacją co bardziej nerwowi zaczęli się pozbywać amerykańskiej waluty, co miało się dla nich się okazać katastrofalnym błędem. Jesienią ub. r. dolar zaczął systematycznie wzmacniać, by jednorazowo w styczniu osiągnąć niespotykaną od lat wartość 3,90 zł.

Od tego czasu, po interwencji rządu polskiego, złotówka powoli zaczęła się wzmacniać. Powoli, lecz systematycznie, tak, że w tym tygodniu za dolara płacono już tylko 3,35 złotych. Tylko czy aż, to zależy od punktu widzenia i posiadanej waluty. Dla Polonusów systematycznie wysyłających dolary do rodzin w kraju lub sporadycznie wspomagających bliskich, znacznie lepszy byłby przelicznik 3,90 albo i więcej złotówek za zielony banknot. Dotyczy to także tych, kt
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama