Co chwilę ktoś ogłasza ze stuprocentową pewnością, że w tym a tym dniu nastąpi „koniec świata”. Dni takich przeżyliśmy już setki, o niektórych nawet nie usłyszeliśmy na czas, aby się „przygotować” i nic szczególnego się nie wydarzyło. Ostatnio wszystkie siły wróżbitów skupiły się na roku 2012.
Przekonanie o mającym kiedyś nastąpić „końcu świata” wynika z obserwacji różnych zjawisk, które dla obserwatora miały swój początek i koniec. Rozciągając to na wszystko, co nas otacza, ludzie dochodzą do przekonania, że również świat musi mieć swój koniec. Jest w tym trochę racji, lecz trzeba najpierw ustalić, co jest tym naszym „światem”.
Dla każdego pojedynczego człowieka świat się kończy z chwilą jego śmierci. Trudno sobie wyobrazić, że po śmierci możemy mieć świadomość istnienia tego naszego otoczenia, które poznawaliśmy naszymi zmysłami – wzrokiem, słuchem, dotykiem. Zarówno nasze receptory (oczy, uszy) oraz nerwy i mózg, który to wszystko przetwarzał, ulegają po śmierci całkowitej destrukcji i świadomość otaczającego nas świata, taka, jaką mamy za życia, przestaje istnieć. Wiemy, jak zanika świadomość otoczenia na stole operacyjnym, pod wpływem środków chemicznych hamujących pracę naszego układu nerwowego. Ale realny świat dla innych ludzi przecież się nie skończył.
Według oszacowań naukowców, Wszechświat istnieje kilkanaście miliardów lat (liczonych naszym kalendarzem). Gatunek ludzki, mający świadomość swego istnienia i umiejący przewidywać następstwo zdarzeń, istnieje – powiedzmy – kilkadziesiąt tysięcy lat. Życie człowieka trwa, jak wiemy, w szczególnych przypadkach około 100 lat.
Gdyby czas trwania Wszechświata przyrównać do jednego roku, to w tej skali istnienie naszego Układu Słonecznego i Ziemi trwałoby 4 miesiące, a życie człowieka 0.2 sekundy (mgnienie oka). Trudno sobie wyobrazić, aby zjawiska we Wszechświecie, tak wolno się zmieniające, mogły nagle, katastrofalnie się zmienić w trakcie naszego życia.
Katastrofy obserwowane w różnych skalach (czasu i przestrzeni) zdarzały się jednak w przeszłości i niektóre mogą nawet być przewidywane w oparciu o ścisłe i sprawdzone metody naukowe. Należy jednak z przymrużeniem oka traktować takie prognozy, które operują celowo niezrozumiałym dla nikogo bełkotem pseudonaukowym.
Prześledźmy, jak to było w przeszłości. Ogromna katastrofa, która była „końcem jakiegoś świata”, wydarzyła się kilka miliardów lat temu. Wybuchła wtedy w naszej Galaktyce gwiazda, dożywająca swojego wieku. Podobne gwiazdy wybuchają w naszej Galaktyce co kilkaset lat, a w innych galaktykach astronomowie obserwują te zjawiska przez olbrzymie teleskopy, niemal codziennie. Wybuch rozrzucił wtedy ogromne ilości kosmicznego popiołu, zawierającego wszystkie znane rodzaje atomów. Astronomowie poznali i sklasyfikowali tysiące takich chmur (zwanych mgławicami) rozmieszczonych chaotycznie w Kosmosie.
Niewielka, być może nawet nieświecąca jeszcze gwiazda, przesuwając się w pobliżu takiej mgławicy, ściągnęła i „nakarmiła się” kosmicznym gazem i pyłem, rozrastając się i rozświecając. Tak powstało nasze Słońce. Reszta pyłu i gazu, ściągnięta siłą grawitacyjną i krążąca wokół Słońca, zlepiła się w planety.
Wśród tych planet była i taka, która przypominała naszą Ziemię. Orbity planet były na początku nieco inne niż obecnie i około 4 – 5 miliardów lat temu nasza pra-ziemia zderzyła się z inną planetą, wielkości Marsa. Zderzenie całkowicie rozbiło kruchą skalistą skorupę planety (w skali podobną do skorupy jajka) i płynna magma rozchlapała się w przestrzeni. Po setkach tysięcy lat (jak pokazuje symulacja komputerowa), z tej płynnej materii zlepiła się ponownie Ziemia i krążący wokół niej Księżyc.
Dla tej naszej pra-ziemi zderzenie było prawdziwym końcem świata – nie pozostało nic, co miało jakieś poprzednie formy. Może istniało przed tą katastrofą jakieś życie? – chyba jednak nie.
Przez następne setki milionów i miliardy lat, musiały się zdarzać różne katastrofy, których ślady zostały zatarte ruchami kontynentów i zmieniającą się skorupą ziemską. Geolodzy stwierdzili, że kilka razy Ziemia pokryta była w całości lodem. Początkowe formy życia przetrwały jedynie w głębinach oceanów i rozwój ich po ustąpieniu lodów był już zupełnie inny. Takie zamarznięcie całej Ziemi na kilkaset lat, to też koniec świata dla żyjących na niej istot.
Nieco dokładniej można prześledzić historię Ziemi w ostatnich kilkudziesięciu milionach lat. Wiemy na pewno o upadkach na Ziemię ogromnych kamiennych brył, co spowodowało zadymienie całej atmosfery i długi okres obniżenia temperatury. Ginęło wtedy kilkadziesiąt procent gatunków zwierząt i roślin – dla tych rodzajów życia był to „koniec świata”.
Meteory wpadają w ziemską atmosferę ciągle. Część z nich rozpada się i spala, zanim dosięgnie powierzchni Ziemi. Znany jest „kamienny deszcz” nad Pułtuskiem (koło Warszawy) w 1868 roku. Niewielka planetoida, prawdopodobnie wielkości kilkupiętrowego domu, na szczęście rozpadła się w atmosferze i na miasteczko spadła tylko masa kamieni (do dzisiaj znaleziono tam około 70 tysięcy meteorytów). Kilka miesięcy temu, astronomowie zauważyli, 20 godzin przed upadkiem na Ziemię, bryłę wielkości autobusu, która z prędkością ponad 10 km/sek wpadła w atmosferę i rozsypała się nad pustynią w Sudanie.
Około 100 lat temu nad Syberią eksplodowała prawdopodobnie niewielka kometa złożona z lodu i pyłu (bo nie znaleziono śladów meteorytów), niszcząc całkowicie obszar wielkości średniego miasta. Obserwowano pewne zakłócenia klimatu, ale niewielkie i przemijające w ciągu kilku następnych lat.
Czy takie katastrofy grożą nam w przyszłości? Na pewno tak. Zasięg ich jest trudny do przewidzenia, gdyż zależy od masy planetoidy lub komety.
Astronomowie przewidują możliwość kilku takich katastrof w następnych latach. Na przykład, planetoida #29075 o średnicy ponad 1 km może zderzyć się z Ziemią za około 900 lat (prawdopodobieństwo 1 do 300), powodując zmianę klimatu porównywalną z okresem wyginięcia dinozaurów. My tego czasu jednak nie dożyjemy.
Inne scenariusze „końca świata”, mające źródło w Kosmosie, przewidują możliwość wybuchu gwiazdy w takiej bliskości naszego układu, że promieniowanie zabiłoby lub zmutowało większość żywych organizmów. Jest w sąsiedztwie taka potencjalnie szykująca się do wybuchu gwiazda, Eta Carina, lecz czy i kiedy wybuchnie, nie da się przewidzieć. Podobne wydarzenie nie jest jednak udokumentowane w całej historii Ziemi.
Pewne niebezpieczeństwo wynika z możliwości zaburzenia ruchu planet przez przesuwającą się w pobliżu gwiazdę. Jest i taka kandydatka – Gliese 710, mały czerwony karzeł, który na razie jest kilkadziesiąt lat świetlnych od Słońca, ale zbliża się i po ponad milionie lat może być tak blisko, że spowoduje to chaos w naszym układzie planetarnym. Ziemia może nieco zmienić orbitę i ochłodzić się lub rozgrzać, albo być zbombardowaną przez deszcz komet z tak zwanej Chmury Oorta. Prawdopodobieństwo katastrofy jest jednak znikome, a czas tak odległy, że nie musimy się tym przejmować.
W dalekiej przyszłości – powiedzmy za miliard lat, Ziemia przestanie być tak przyjazna dla życia jak obecnie. Wyraźna zmiana aktywności i rozmiarów Słońca spowoduje, że zmieni się skład atmosfery i temperatura powierzchni, eliminując obecne formy życia. Za 5 miliardów lat Ziemia zostanie całkowicie spalona i pochłonięta przez rozdymające się Słońce. To prawdziwy i nieuchronny koniec ziemskieg
o świata.
Ale Wszechświat będzie żył nadal. Naukowcy nie są pewni, czy będzie się rozdymał, czy kurczył – ale czy ma to wpływ na nasze ziemskie życie? Nas mogą dosięgnąć tutaj inne katastrofy określane mianem „końca świata”.
Nie mamy i prawdopodobnie nie będziemy mieli wpływu na to, co dzieje się pod ziemską skorupą. Kilkadziesiąt kilometrów pod spokojną, „zieloną” powierzchnią Ziemi skały stają się miękkie, rozżarzone do czerwoności i białości. Ciepło wydzielane przez pierwiastki promieniotwórcze w głębi Ziemi, miesza tę płynną, gęstą magmę powodując jej powolny, lecz nie do zatrzymania ruch. Ruch zaledwie kilka, kilkanaście centymetrów na rok, ale powodujący przesuwanie się kontynentów, trzęsienia ziemi i po przebiciu się przez skały wybuchy wulkanów.
Dla ludzi osiedlających się (z głupoty) na stokach wulkanicznych, tak jak na włoskim Wezuwiuszu i wulkanach Ameryki Południowej, wybuch wulkanu wyrzucającego trujące gazy, masy popiołu i zalewający okolice lawą jest niewątpliwie „końcem świata”. Dla innych, mieszkających z daleka, do których docierają tylko informacje agencyjne, jest to tylko katastrofa lokalna.
Są jednak wulkany, których wybuch może mieć katastrofalny skutek dla całego globu. Jednym z takich „drzemiących potworów” jest znany park Yellowstone. Pod tym ogromnym terenem przebiła się blisko powierzchni Ziemi wielka bańka gorącej magmy. Tkwi tam od setek milionów lat, powodując wybuchy wulkanów i deformację powierzchni. Znamy olbrzymi krater wulkaniczny z jeziorem w Oregon, olbrzymie tereny pokryte wulkanicznym popiołem (Badlands), gejzery, błotne wulkany i gorące źródła – wszystko to ślady przeszłej i potencjalnej działalności tej gorącej bańki magmy pod skalną skorupą Ameryki.
Wiadomo, że spokoju tam nie będzie. Za kilkanaście, może za kilkadziesiąt tysięcy lat, a może już niedługo, nastąpi tam erupcja „jakiej świat nie widział”. Geolodzy odnajdują ślady podobnych wybuchów „,megawulkanów” w różnych miejscach świata, zawsze pociągających za sobą katastrofy na skalę globalną. Wybuch Yellowstone zasypie popiołem obszar kilku sąsiednich stanów uniemożliwiając życie na tych obszarach przez następne tysiące lat. Olbrzymi wstrząs klimatyczny spowodowany zapyleniem atmosfery i zamarznięciem dużej części globu, dałby się odczuć na całym świecie. Drastyczny spadek produkcji żywności spowodowałby śmierć większości ludzi.
Ale, czy te katastrofy można klasyfikować jako „koniec świata”? Życie ma tak wiele form, że tylko ekstremalne warunki mogą je unicestwić. Bakteryjne przetrwalniki życia mogą przetrwać nawet temperatury zbliżone do wrzenia wody i zamrożenia do temperatury ciekłego powietrza. Ludzie, w przeciwieństwie do zwierząt, mogą przewidzieć skutki katastrof i im przeciwdziałać, odpowiednio dostosowując warunki w swoim najbliższym otoczeniu. Gatunek ludzki, przy obecnym stanie wiedzy, jest prawdopodobnie najbardziej odporny na wyginięcie.
Różne proroctwa i rzekomo „naukowe” przepowiednie bliskiego końca świata wywodzą się od „nawiedzonych” maniaków lub oszustów, pragnących na niczym zbić jakiś majątek lub zapewnić sobie beztroskie życie. Te rozgłaszane wizje i proroctwa są tylko pseudonaukowym bełkotem, wykorzystującym słowa niezrozumiałe dla większości ludzi. Wiedza i używana terminologia tak się rozrosła, że nikt nie jest w stanie ją poznać i analizować. Gdy ktoś używa zwrotu „Energia Kosmiczna”, to większość słuchaczy myśli, że jest to jakiś termin powszechnie przyjęty w nauce. A to przecież nic nie znaczy.
Słuchając chóru różnych „mędrców”, sypiących przypadkowo dobieranymi słowami zapożyczanymi z różnych dziedzin nauki i przekonywujących nas do działań mających ocalić świat, zastanówmy się, czy przypadkiem „król nie jest nagi”.
(ami)
Koniec świata? - Świat nauki i techniki
- 04/10/2009 04:37 PM
Reklama








