Nałóg z importu
Zwyczaj dawania napiwku trafił do Stanów Zjednoczonych z Europy pod koniec XIX wieku. Tradycję tę przywieźli ze sobą zamożni Amerykanie wracający z długich podróży po Starym Kontynencie. Nazywali go arystokratycznym rytuałem i praktykowali, aby podkreślić swoją kosmopolityczność, wykształcenie i ogólną klasę.
O ironio, z napiwkową tradycją większość z nich zetknęła się nie na salonach Wersalu, ale w ciemnych, śmierdzących zgnilizną tawernach starej Anglii. Tam pijani goście rzucali dodatkowe monety kelnerom, by „zapewnić terminowość” dostawy następnego kufla („to insure promptness”, w skrócie T.I.P.).
Forma nagrody za serwis, jaką był T.I.P., od początku wzbudzała spore kontrowersje w Ameryce. Wielu nie akceptowało europejskiego „wybryku”, uznając go za próbę wyłudzenia pieniędzy od biednego klienta. Twierdzono, że jest zaprzeczeniem ideałów kraju dążącego do równości i uderza w kwitnącą na nowym kontynencie demokrację.
Ruch przeciwników napiwku zyskał szybko licznych zwolenników. W 1897 roku „The New York Times” nazwał dawanie napiwków „najgorszym z importowanych nałogów”. Przekonywano, że tworzy on klasę arystokratyczną w kraju walczącym o wyeliminowanie społeczeństwa klasowego. Przypominano, że korzenie zwyczaju sięgają średniowiecza, gdy sługa otrzymywał od swojego pana w nagrodę pieniądze.
Głosy, że kultywowanie bycia sługą za pieniądze jest niezgodne z filarami amerykańskiej demokracji, słychać było wkrótce w całej Ameryce. W 1915 roku ustawodawcy z Południowej Karoliny, Wisconsin, Iowa, Illinois, Nebraski i Tennessee opracowali projekt ustawy, która uznawała napiwki za nielegalne i tymczasowo znosiła tę praktykę. Decyzja stanu Iowa stanowiła, że ci, którzy przyjmą jakikolwiek napiwek, mogą zostać ukarani grzywną lub więzieniem.
W 1916 roku na półki amerykańskich księgarni trafiła „Swędząca dłoń”. Książka, która stała się bestsellerem, poświęcona była w całości krytyce dawania napiwków. Jej autor William Scott potępiał zwyczaj, uznając go za „śmiertelnego wroga demokracji” i propagowanie „służalczej postawy za drobną opłatą”. W ostrej przedmowie Scott sprzeciwiał się też płaceniu za usługę dwukrotnie (raz pracownikowi i raz pracodawcy). Argumentował, że jeśli godzimy się na służenie, to demokracja jest porażką. Dodał też, że napiwki „pewnego dnia zostaną wykorzenione jak niewolnictwo w Afryce”.
Ewidentnie był w błędzie. Bo choć w roku 1918 kolejny stan, Georgia, uznał napiwki za nielegalne „łapówki komercyjne”, to do roku 1926 wszystkie te ustawy zostały uchylone przez Sąd Najwyższy jako niezgodne z konstytucją.
Próba przekupstwa?
Od tej pory napiwek zapuszczał już bezproblemowo korzenie w amerykańskiej branży usługowej, równocześnie zmieniając swoją rolę. Wkrótce z dodatku do wynagrodzenia za dobry serwis przekształcił się w jego podstawę. Restauratorzy szybko zdali sobie bowiem sprawę, że mogą sfinansować niemal całe wynagrodzenie kelnerów z napiwków od gości. Czyli zatrudniać tych pierwszych praktycznie za darmo. W 1938 roku ustanowiono nawet minimalną, groszową pensję dla osób otrzymujących napiwki. Obecnie jej najniższa stawka, obowiązująca w wielu stanach USA, to zaledwie $2,13 za godzinę pracy.
Reszta niepewnych zarobków zależała od „tipowania”, a to znów od hojności klientów. Doprowadziło to do narodzenia się tradycji dawania bardzo wysokich napiwków, niespotykanych poza Ameryką. Wynikały one bardziej z poczucia winy i obowiązku niż podkreślenia wyjątkowej jakości serwisu. Mimo istnienia tej niesprawiedliwej praktyki nigdy nie podjęto poważnych wysiłków legislacyjnych, by położyć jej kres. Obecnie stosuje ją większoś, czyli ponad pół miliona restauracji w Ameryce.
Pandemia i następująca po niej inflacja ostatnich lat spowodowała, że kultura „tipowania” w Stanach Zjednoczonych wymknęła się jeszcze bardziej spod kontroli. Napiwek trafił do każdego sektora amerykańskiego biznesu. Niezależnie od rodzaju serwisu i zaangażowania obsługi. Nawet przy kasach, gdzie pracownicy zarabiają pełną pensję, tuż przed zapłatą terminal zachęca często klientów do okazania wdzięczności w postaci dodania 10, 20 czy nawet 30 proc. do rachunku. I tak zestresowany Amerykanin stawiany jest przed propozycją nie do odrzucenia – dodania napiwku za samoobsługę.
Tymczasem Europa pozostała szczęśliwie „w tyle”. Napiwki nie są tu wymagane, choć mile widziane. Daje się je głównie w obszarach turystycznych, gdzie starym dobrym zwyczajem nadal stanowią formę podziękowania za dobrą obsługę. Zwykle zostawia się od 5 do 10 proc. całkowitego rachunku. Nie ma jednak sztywno ustalonych reguł i częściej niż rzadziej daje się „co łaska”, wrzucając resztę do wszechobecnych, acz dyskretnie ulokowanych koszyczków na stole.
W Danii czy Belgii pracownicy sektora usługowego zarabiają na tyle dobrze, że napiwki nie są z reguły oczekiwane i nikt nie czuje się zobligowany do ich pozostawiania. W Szwajcarii prawo wymaga, by wszystkie opłaty za usługi były uwzględnione w cenach. Napiwki są więc w teorii… nielegalne.
Podobnie jest poza Europą. W Australii do każdego rachunku doliczany jest podatek od towarów i usług. Również w Brazylii nie wymaga się napiwków, choć nieświadomi lokalnych zwyczajów turyści często zostawiają taksówkarzom czy portierom w hotelach drobne sumy w podzięce. W Japonii czy Hongkongu, gdzie dobry serwis ma być standardem, dodatkowe płacenie za usługę może zostać odebrane jako krytyka lub próba przekupstwa. Podobnie jest w Chinach.
Spekuluje się, że jednym z głównych powodów, dla których reszta świata nie przejęła amerykańskiej wersji obowiązkowego napiwku, była wizja popularna w Ameryce pod koniec XIX wieku przedstawiająca sfrustrowanego obywatela płacącego podwójnie za serwis.
Joanna Tomaszewska









