Pradawny instynkt
Koliber rubinobrody, najczęściej spotykany wśród północnoamerykańskich kolibrów, spędza zimę w Ameryce Środkowej i południowym Meksyku. Ale gdy północna półkula znów otwiera się na słońce, a pierwsze kwiaty budzą się tu do życia, te maleńkie ptaki odpowiadają na ich wezwanie. Każdej wiosny, nie większe niż dziecięcy kciuk, podejmują się bezlitośnie długiego, 500-milowego lotu bez przystanku nad Zatoką Meksykańską.
To podróż na granicy możliwości, prawdziwy akt wiary. Po drodze nie ma ani jednego skrawka lądu, ani jednej gałęzi, na której mogłyby odpocząć. Jeśli zerwie się burza, muszą lecieć dalej, bo nie ma przed nią schronienia. Ich jedynym paliwem jest tłuszcz zgromadzony podczas tygodni żerowania na nektarze i owadach. I musi go wystarczyć, by skrzydła mogły bić w zawrotnym rytmie – nawet 80 razy na sekundę.
Lecą samotnie, bez przewodnika, zdane wyłącznie na kompas zapisany w swych genach. Ich maleńkie serca biją w szalonym tempie ponad 1200 uderzeń na minutę, napędzając tę niewiarygodną wędrówkę. Nie wiedzą, co czeka je po drugiej stronie oceanu. Ale mimo to lecą, niesione pradawnym instynktem, który każdej wiosny wiedzie je do domu.
Żeby pojąć, jak niezwykła jest wytrzymałość migrującego kolibra, trzeba zajrzeć do jego wnętrza – do metabolicznego silnika, który pracuje na najwyższych obrotach. Koliber spala energię tak szybko, że bez pożywienia mógłby umrzeć z głodu w zaledwie kilka godzin. Aby przetrwać długą podróż, podczas migracji ptaki te nocą wchodzą w stan odrętwienia, spowalniając funkcje życiowe i oszczędzając cenne paliwo i energię.
Ale to wciąż za mało. Przed długim lotem nad Zatoką Meksykańską muszą podwoić swą masę ciała, gromadząc wystarczające zapasy tłuszczu, który stanie się ich jedynym źródłem energii. To jakby człowiek nagle przybrał do 300 funtów tylko po to, by przebiec maraton – bez odpoczynku.
Nawigacja bez mapy
Ta metaboliczna intensywność sprawia, że zaraz po pokonaniu oceanu i przylocie nad ląd kolibry muszą natychmiast znaleźć pożywienie. A wiosenne kwiaty i kolibry ewoluowały razem, tworząc symbiotyczną zależność. Gdy ptaki te przybywają, rodzime rośliny już na nie czekają z otwartymi kielichami pełnymi nektaru. Kolibry z kolei, niczego nieświadome, stają się zapylaczami – przelatując z kwiatu na kwiat i przenosząc ich pyłek, zapewniają dalszy ciąg cyklu roślinnego życia.
Jak to możliwe, że koliber, ważący mniej niż pięciocentówka, potrafi odnaleźć drogę podczas tak długiej i niebezpiecznej wędrówki? To zagadka, której naukowcy dotąd jeszcze nie potrafili rozwiązać. Autorzy niektórych teorii sugerują, że podobnie jak migrujące motyle i ptaki śpiewające, potrafią wyczuwać pole magnetyczne Ziemi. Inni wskazują na niezwykłą zdolność zapamiętywania krajobrazu – kolibry mogą nawigować, kierując się rzekami, pasmami górskimi i liniami brzegowymi. Być może łączą oba te mechanizmy, doskonalone przez miliony lat ewolucji?
Kolibry mają pamięć niemal fotograficzną. Rok po roku wracają do tych samych miejsc – do znanego ogrodu, ulubionego karmnika, nawet do konkretnej gałęzi, na której kiedyś odpoczywały. Ich powrót to coś więcej niż instynkt. To dowód na istnienie niewidzialnych nici pamięci, które splatają świat natury w precyzyjną, niemal magiczną harmonię.
Zjawy z innego świata
Pojawiają się pewnego wiosennego poranka – niemal jak zjawy z innego świata. Ich obecność może zdradzić błysk szmaragdowej barwy za oknem, nagłe, ciche bzyczenie w powietrzu lub ledwie uchwytny cień, gdy koliber zawisa przed karmnikiem – pewny, że to miejsce powinno na niego czekać. Ci, którzy znają zegar tych podróżników, wystawiają nektar zawczasu, gotowi na przyjęcie zwiadowców – odważnych pionierów wracających na północ, by zdobyć terytorium, zanim reszta podąży ich śladem.
Ich przybycie to prawdziwy spektakl. Samce natychmiast zaczynają walkę o najlepsze miejsca do żerowania. Śmigają w powietrzu z prędkością błyskawicy, wykonując zawrotne pętle, pionowe nurkowania i akrobatyczne starcia, które zdają się zaprzeczać prawom fizyki. Tu nie ma miejsca na słabość – najlepsze kwiaty i karmniki przypadną najsilniejszym.
Tymczasem samice, praktyczne i niezmordowane, ignorują powietrzne potyczki i koncentrują się na budowaniu gniazd. Tkają swoje maleńkie, perfekcyjnie uformowane miseczki z włókien roślinnych, mchu i pajęczej nici – tak delikatnych, że rosną razem z ich pisklętami. Praca trwa bez wytchnienia, bo czas nie czeka. A właśnie wiosną rozpoczyna się kolejny akt tego spektaklu życia.
Żywe pociski
Wiosna przynosi obfitość pożywienia, a kolibry w pełni z niej korzystają. Każdego dnia odwiedzają tysiące kwiatów, wypijając ilość nektaru przekraczającą dwukrotnie ich własną wagę. Ich życie to szaleńczy wyścig z czasem – napędzane cukrem i niewiarygodnie szybkim metabolizmem. Pomimo zamiłowania do słodyczy, kolibry są również zapalonymi łowcami owadów. Ich bystry wzrok pozwala dostrzec najmniejsze muszki i mszyce, które stanowią kluczowe źródło białka, zwłaszcza dla piskląt rosnących w zawrotnym tempie. Te maleńkie drapieżniki z gracją polują w powietrzu, pochłaniając owady w locie niczym precyzyjne, żywe pociski.
Latem nowa generacja jest gotowa opuścić gniazda. Mikroskopijne, pierzaste kopie swoich rodziców podejmują pierwszy lot – z początku niepewnie, trzepocząc jak liście na wietrze, ale z każdą chwilą nabierając odwagi. Nie mają czasu na błędy. Muszą nauczyć się przetrwania w mgnieniu oka, bo wkrótce nadejdzie sygnał, którego nie sposób zignorować.
Pod koniec lata instynkt ponownie wezwie je na południe. Bez nauczycieli, bez przewodników, wyruszą w tę samą niepojętą podróż, którą ich rodzice odbyli zaledwie kilka miesięcy wcześniej.
Marcin Nowak