Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 5 czerwca 2025 08:07
Reklama KD Market

Ofiara nienawiści

Jego imię wymawiano chłodno, bez cienia sympatii. Traktowano go jak intruza, który zajął miejsce kogoś innego. Gabriel Narutowicz był prezydentem odrzuconym przez połowę kraju – wybranym zgodnie z prawem, ale w atmosferze nienawiści i propagandowej histerii. Najwyższy urząd w państwie sprawował przez zaledwie pięć dni, zanim padł od kuli wymierzonej nie tylko w niego, lecz w samą ideę niepodległej, demokratycznej Polski…
Reklama
Ofiara nienawiści
Zamach na prezydenta Narutowicza

Autor: Wikipedia

Prezydent nie dla wszystkich

ReklamaUbezpieczenie zdrowotne dla seniorów Medicare

Gabriel Narutowicz był przykładem tego, do czego mogła aspirować nowoczesna, otwarta Polska. Z wykształcenia inżynier hydrotechnik, budował elektrownie w Szwajcarii, wodociągi w Chile, zapory wodne w Hiszpanii. Uznany w świecie ekspert, poliglota, profesor Politechniki w Zurychu. Polityką zajął się późno, kiedy wrócił do odradzającej się po ponad stuletniej niewoli Polski. Został ministrem robót publicznych, potem spraw zagranicznych. Był człowiekiem konsensusu, naukowcem, Europejczykiem z krwi i kości. Wydawał się uosobieniem zachodnich wartości – rozumu, postępu, racjonalizmu.

Problem w tym, że Polska w 1922 roku miała inne potrzeby i inne marzenia. Świeżo po wojnie z bolszewikami, podzielona między chłopów, robotników, inteligencję, byłych powstańców, ziemian i mniejszości narodowe, była tyglem pełnym gniewu i nieufności. Połowa społeczeństwa chciała Polski katolickiej, narodowej, etnicznie jednorodnej. Dla nich Narutowicz był „prezydentem Żydów i masonów”, bowiem o jego zwycięstwie przesądziły głównie głosy żydowskich posłów z listy Związku Ludowo-Narodowego i lewicy.

Nacjonalistyczna prasa zorganizowała przeciwko niemu bezprecedensową nagonkę. „Rzeczpospolita została sprzedana obcym!” – grzmiały nagłówki „Gazety Warszawskiej”, „Rzeczpospolitej”, „Orędownika”. W kościołach księża modlili się o „opamiętanie dla zdrajców narodu”. Na ulicach Warszawy roiło się od ulotek i plakatów przedstawiających Narutowicza jako marionetkę w rękach żydowskich bankierów, masonów, Niemców i bolszewików.

Gabriel Narutowicz, 1922, kilka godzin przed śmiercią  fot. Wikipedia

Fala histerii

Największą falę histerii wywołała informacja, że Narutowicza poparły stronnictwa mniejszościowe: Żydzi, Niemcy i Ukraińcy. W wyobraźni wielu rozpaliło to wizję zdrady narodowej. Warszawa eksplodowała. Na ulicach organizowano marsze, które przeradzały się w pogromy i bójki. Tłumy krzyczały pod Sejmem: „Nie chcemy Żyda na prezydenta!”. 

W dniu zaprzysiężenia, 11 grudnia 1922 roku, doszło do regularnych zamieszek. Poleciały kamienie, a w tłumie narodowe sztandary powiewały obok transparentów z hasłami pełnymi nienawiści. Policja biła pałkami, ludzie rozbijali okna redakcji „Robotnika” i „Kuriera Porannego”, palono gazety popierające prezydenta Narutowicza. Wielu mówiło wtedy, że Polska znalazła się na skraju wojny domowej.

Gabriel Narutowicz był świadomy sytuacji. Wiedział, że wyrok na niego już zapadł – nie w sądzie, ale na ulicy. Mimo to nie wycofał się. „Nie mogę porzucić obowiązku” – powiedział do współpracowników. „Zostałem wybrany zgodnie z prawem. Muszę służyć państwu”.

 

Męczennik z rewolwerem

Sprawcą zbrodni był człowiek, którego wcześniej nikt by o to nie podejrzewał – Eligiusz Niewiadomski. Historyk sztuki, malarz, niespełniony krytyk artystyczny. Człowiek marginalny, sfrustrowany, pozostający na uboczu życia społecznego. W młodości związany z endecją, później przez nią porzucony i zlekceważony. Pisał paszkwile, w których oskarżał wszystkich – masonów, Żydów, liberałów, bolszewików, a nawet dawnych towarzyszy z Narodowej Demokracji. Był samotnym wilkiem karmionym nienawiścią, uważającym się za ostatniego sprawiedliwego w skorumpowanym świecie.

Niewiadomski nosił w sobie przekonanie, że Polska jest w rękach obcych sił. Narutowicz był dla niego symbolem zdrady, elementem niepasującym do wizji narodowej wspólnoty. Postanowił działać. Nie chciał być jednym z tych, którzy tylko krzyczą na ulicach. Chciał być kimś, kogo zapamięta historia.

Dzień zamachu był mroźny, ale słoneczny. 16 grudnia 1922 roku prezydent Narutowicz odwiedzał wystawę sztuki w warszawskiej „Zachęcie”. Wśród zgromadzonych gości był także Eligiusz Niewiadomski, z pistoletem w kieszeni. Kiedy prezydent zatrzymał się przed jednym z obrazów, padły trzy strzały. Dwa z nich trafiły w serce i płuca. Narutowicz osunął się na podłogę. Świadkowie mówili, że konając nie wydał żadnego dźwięku. Umarł natychmiast.

Zabójstwo prezydenta Narutowicza nie połączyło narodu w żalu – przeciwnie, obnażyło jego rozłam. Warszawa zareagowała skrajnie. W jednych dzielnicach zapanowała cisza pełna niedowierzania. W innych – radość i satysfakcja. Na podwórkach wiwatowano, w tramwajach szeptano z ulgą: „Nareszcie koniec z żydowskim prezydentem”. W tamtym czasie nienawiść przestała być wstydliwa – stała się publiczna. Tylko nieliczni zrozumieli od razu, jak wielką ranę zadano młodemu państwu. Większość uznała, że sprawiedliwości stało się zadość. 

Zbrodniarz nie próbował nawet uciekać. Został złapany na miejscu, jakby chciał być męczennikiem, który oddał życie za Polskę. I rzeczywiście – wielu chciało w nim widzieć taką postać. 

 

Zabiłem, bo musiałem

Pogrzeb prezydenta Narutowicza był zimny, milczący. Marszałek Piłsudski, który jako jedyny potrafił zatrzymać dalszą erupcję nienawiści, powiedział słynne słowa: „Od tej zbrodni Polska się nie oczyści przez wieki”.

Niewiadomski nie okazał skruchy. Na procesie mówił: „Zabiłem, bo musiałem. Zabiłem dla dobra ojczyzny”. Sąd skazał go na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok wykonano 31 stycznia 1923 roku w Cytadeli Warszawskiej. Zginął z własnego wyboru, odrzucając prośby o łaskę.

W narodowej wyobraźni wielu Polaków urósł do rangi bohatera. Studenci nosili jego portrety, organizowano msze za jego duszę. Ludzie składali kwiaty na jego grobie jeszcze przez dekady, a pamięć o zamordowanym prezydencie powoli zanikała, przykryta propagandą i nacjonalistycznym patosem.

 

Ostatni cios

Prezydent Narutowicz zginął nie tylko od kuli. Zginął od słów, od milczącej zgody na nienawiść. Społeczeństwo II Rzeczypospolitej było zbyt młode, zbyt rozedrgane, by unieść ciężar demokracji. Wygrana „obcego” kandydata była dla wielu końcem świata. A kiedy świat się kończy, ludzie nie myślą o konsekwencjach – chcą wyeliminować „wroga”.

Zabójstwo znienawidzonego przez wielu prezydenta Narutowicza to dowód na to, jak łatwo słowa stają się czynami. Jak szybko polityczny spór zamienia się w osobistą nienawiść. Jak społeczna zgoda na przemoc rodzi tragedię, której skutki odczuwa się przez pokolenia.

Śmierć Gabriela Narutowicza mogła być momentem otrzeźwienia dla całego kraju. Mogła zatrzymać falę nienawiści i zmusić Polaków do refleksji. Ale tak się nie stało. Nikt nie poniósł odpowiedzialności za nagonkę, za szczucie, za przemoc na ulicach. Eligiusz Niewiadomski został rozstrzelany jako morderca, ale dla wielu pozostał bohaterem. Dla tych, którzy nie potrafili, nie chcieli zrozumie

, że jego strzały trafiły nie tylko w człowieka, lecz w całą ideę wolnej i demokratycznej Polski.

Dziś wielu wspomina postać Gabriela Narutowicza jako „prezydenta na pięć dni”. Ale jego śmierć mówi więcej o społeczeństwie niż o polityce. Bo to ówczesne społeczeństwo pozwoliło, by nienawiść wyciągnęła broń i pociągnęła za spust. Eligiusz Niewiadomski nie był pierwszym, który wymierzył cios – zrobiły to ulice, gazety i milczenie tych, którzy mogli powiedzieć: „dość”.

Marcin Nowak

Reklama

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama