Wszystko wskazuje na to, że staniemy się wkrótce świadkami poważnego kryzysu konstytucyjnego. Komisja senacka do spraw praworządności domaga się postawienia przed sądem dwójki dawnych pracowników Białego Domu, Harriet Miers i Joshuy Boltena, ponieważ – zgodnie z zaleceniami prezydenta Busha – odmówili oni pojawienia się przed tą komisją i złożenia zeznań w sprawie okoliczności zwolnienia przez Departament Sprawiedliwości ośmiu “niewygodnych” politycznie prokuratorów okręgowych. Biały Dom twierdzi, że na takie zeznania nie może się zgodzić, gdyż naruszałoby to zasadę prywatności konwersacji prezydenta z doradcami (tzw. “executive priviledge”). Jeśli ktoś w tej sprawie nie zdecyduje się na jakiś kompromis, wszystko to zabrnie prawdopodobnie do Sądu Najwyższego, choć zapewne dopiero po wyborach prezydenckich.
Niestety stanowisko Białego Domu jest w tym przypadku zarówno śmieszne, jak i idiotyczne. Gdy tylko pojawiła się afera ze zwolnieniem prokuratorów, liczni członkowie administracji zapewniali nieustannie, iż ani prezydent, ani też jego najbliżsi współpracownicy nie mieli z tym wydarzeniem nic wspólnego i że nie prowadzono na ten temat żadnych rozmów. Oczywiście nikt w to specjalnie nie wierzy. Jeśli jednak Miers i Bolten w ogóle z prezydentem o prokuratorach nie rozmawiali, a to właśnie miało być wyłącznym przedmiotem przesłuchań przed komisją, nie ma żadnych powodów, by nie pozwalać im zeznawać, trudno jest bowiem naruszyć sekretność rozmów, które nigdy nie miały miejsca.
W ten sposób prezydent Bush postawił sam siebie w dość niezręcznej sytuacji, jako że jego postawa sugeruje dokładnie to, czemu Biały Dom zaprzecza. Wydaje się bardzo prawdopodobne to, iż administracja – łącznie z Miers i Boltenem – była bardzo mocno zaangażowana w sprawę zwolnienia prokuratorów, a teraz obawia się wyjawienia wszystkich szczegółów tych zakulisowych i potencjalnie nielegalnych manewrów. Wtedy, gdy manewry te się odbywały, ludzie pokroju Karola Rove'a byli święcie przekonani o tym, iż pozostaną u władzy na wieki wieków amen i że wszystkie poczynania rządu pozostaną poza sferą inwigilacji Kongresu. Pomylili się.
Coraz częściej przedstawiciele władz różnego szczebla zaczynają zdradzać objawy niejakiej paniki. Sztandarowym przykładem jest prokurator generalny Alberto Gonzales, który z wolna staje się pośmiewiskiem. Przed komisją senacką składał on ponownie zeznania, które postronnego obserwatora mogły przyprawić o mdłości. Człowiek, który ma być strażnikiem praworządności w kraju kluczył, zwodził, unikał udzielania prostych odpowiedzi, a czasami wydawało się wręcz, że kłamał. Wywołało to wściekłość w szeregach zarówno senatorów republikańskich, jak i demokratycznych, a na horyzoncie pojawiła się możliwość powołania prokuratora specjalnego, który miałby zbadać, czy Gonzales nie dopuścił się krzywoprzysięstwa. Jest to szokujące, ale Ameryka na tyle zobojętniała na wszystkie te ekscesy, że trudno jest wiadomościami kogokolwiek zainteresować.
W czasie codziennych konferencji prasowych rzecznika Białego Domu, Tony Snowa, z narastającym smutkiem patrzę na to, jak ten bezsprzecznie inteligentny człowiek stara się logicznie uzasadniać to, co zupełnie nielogiczne. Snow musi się czasami uciekać do karkołomnych wywodów, by przystrajać coraz to nowe gafy, potknięcia i sensacje administracji w szaty przyzwoitości i prawdy. Jednak staje się to coraz bardziej niemożliwe, a paniczne poszukiwanie przez Biały Dom czegoś, co w historii mogłoby zostać kiedyś zapisane jako pozytyw, nie przynosi na razie żadnych rezultatów. Czasu pozostało bardzo niewiele.
W moim własnym środowisku, w bardzo konserwatywnej Indianie, rozmawiam często z ludźmi, którzy całe swoje życie popierają kandydatów republikańskich. Gdy jednak pytam ich dziś o obecną administrację, dominuje jedna, prosta odpowiedź – należy jakoś dotrwać do końca drugiej kadencji Busha i zacząć od nowa. “Oby to wszystko jak najszybciej się skończyło” – powiedział mi lokalny działacz republikański. Całkowicie się z nim zgadzam.
Andrzej Heyduk
Objawy paniki
- 08/02/2007 09:54 PM
Reklama








