Jeszcze do dzisiaj można tu i tam usłyszeć to powiedzenie powstałe jeszcze w pierwszej połowie ubiegłego wieku. Wzorem amerykańskich komiwojażerów ruszyli wtedy po polskich domach sprzedawcy różnego rodzaju specyfików, proponując cudowne maści, płyny czy wyciągi z ziół leczące wszystkie, nawet jeszcze nieznane choroby świata.
Oryginalnie opakowane specyfiki były dość kosztowne, więc za drugim razem można było poprosić sprzedawcę o przelanie z większego pojemnika do pustej już butelki. I tak kwitł proceder nabijania w butelkę.
Sporo ludzi dawało się po długich wyjaśnieniach przekonać, że tylko proszki znanej firmy są skuteczne i płacili wygórowane ceny dając nabrać się na bajer.
Lata powojenne ograniczyły działalność pokątnych sprzedawców, lecz po upadku komuny, wolny rynek przyciągnął do Polski większość sieci rodzących się w Ameryce jak przysłowiowe grzyby. Cały sekret powodzenia tych sieci domokrążnych sprzedawców polega na obietnicach kolosalnych prowizji za rozprowadzane produkty, najczęściej najpodlejszej jakości i wątpliwym działaniu. Prowizje płacone całej piramidzie pośredników są dużo wyższe niż koszty materiałów i produkcji.
Bardzo przydatnym narzędziem dystrybucyjnym okazał się Internet. Zamiast wędrować po domach i namawiać znajomych, można układać bardzo sugestywne reklamy i naciśnięciem klawisza rozsyłać je do setek tysięcy odbiorców. Ta droga staje się jednak wyboista, gdyż coraz więcej ludzi ma programy automatycznie eliminujące z poczty internetowej te tak zwane "spamy".
Ostatnio dotarła do mnie reklama "białego złota w proszku" mającego cudowne właściwości, takie, jakie ma mieć łącznie zawartość "Arki Przymierza", kamienia filozoficznego alchemików, pyłu kosmicznego potajemnie zbieranego i przemycanego na Ziemię przez astronautów, osadów pozostawianych przez kosmitów na kręgach wygniecionych w zbożu i czegoś tam jeszcze. Własności tych nie nazwano, bo każdy ponoć wie, że ten proszek jest dobry na wszystko, z tym, że ponieważ nie poddaje się przyciąganiu ziemskiemu i ucieka w Kosmos, trzeba go rozpuszczać w wodzie.
Za buteleczkę tej mętnej wody trzeba by zapłacić $89.99 + $10 za przesyłkę. Centa z setki wydają. Dziękuję.
Postęp nauki jest nieprawdopodobnie szybki. Codziennie dowiadujemy się o nowych odkryciach, co kilka lat zamieniamy sprzęt w naszym otoczeniu, wydaje się, że dla naukowców i wynalazców nie ma rzeczy niemożliwych. Ludzie bombardowani komunikatami pełnymi wyrazów i terminów, których nie rozumieją, skłonni są wierzyć każdej bzdurze opisywanej takimi "naukowymi" terminami.
Od lat słyszymy o "bioenergii", jako czymś tajemniczym przepływającym z człowieka na człowieka, ale również od roślin, zwierząt a nawet z "kosmosu". Skoro mówi się o czymś na każdym kroku to musi to być prawda ("panie, w telewizji mówili"). Oczywiście, te pojęcia podtrzymywane są przez tysiące "bioenergoterapeutów", do których ustawiają się kolejki, bo to taniej niż wizyta u lekarza.
Szczytowym "osiągnięciem" jest użycie "bio" w komputerku, wprowadzanym na rynek dla naiwnych przez mafię niby-lekarzy z Syberii. Podpatrując "aparaty medyczne" pojawiające się od dziesięcioleci w Ameryce, wymyślili, że w cudowne działanie komputera wielu ludzi uwierzy. Opracowali "Oberon", program kreskówek wyświetlanych na ekranie najprostszego komputera i pokazujących delikwentowi jak pracuje serce, wątroba, nerki – odpowiednio podkolorowywane. Potem delikwent dostaje "diagnozę", co w nim źle działa, i sugestię udania się do lekarza (aby kasujący kilkadziesiąt dolarów nie był posądzony o znachorstwo).
Oczywiście, sugeruje się również poddanie na miejscu zabiegom "odczarowującym biorezonansem magnetycznym". Kolejna bzdura powołująca się na wspaniały aparat diagnostyczny MRI, ale nie mający z Oberonem nic wspólnego. Ten Oberon nie zbiera żadnych informacji o stanie zdrowia delikwenta, bo nawet operatorzy nie symulują żadnych czujników ograniczając się do nakładania "badanemu" zwykłych słuchawek na uszy. Podczas "badania" i "zabiegów" jedyne, co może odczuć delikwent, to, że robią z niego idiotę. Oczywiście dużo mówi się o jakichś rezonansach, wibracjach kolorów i innych skleconych niby naukowych terminach.
Od lat rozprowadzana jest "cudowna" bransoletka Q-Ray (ray to od promieniowania, ale "ku" to od czego?). Jest to kawałek wygiętego pręta zakończonego kulkami. Element, kosztujący w masowej produkcji może dolara, sprzedawany jest za ponad sto dolarów, bo ma dziesiątki a może setki niezwykłych właściwości. Najczęściej reklamuje się go jako "jonizator", tylko nie wiadomo czego i po co. Oczywiście ma leczyć alergie, swędzenie skóry, a przede wszystkim raka – na raku zawsze robi się największą kasę.
W słynnej klinice Mayo, która ma wiele rzetelnych i efektownych sukcesów leczniczych (nazwa od znanej rodziny lekarzy, ale niektórym ludziom kojarząca się z prehistorią Ameryki), swego czasu przeprowadzono eksperyment z leczeniem "bransoletką". Oczywiście nie stwierdzono żadnych efektów a klinika naraziła się na krytykę, że prowadzi bzdurne badania wydając społeczne pieniądze. Równie dobrze można zaproponować badania, za jakąś okrągłą sumkę, czy pod wodospadem Niagara nie ma wylęgarni krokodyli.
Od czasu do czasu pojawia się w "szarym" obiegu i znika miednica z prądem oczyszczająca organizm przez nogi, woskowa "indiańska" tubka oczyszczająca uszy, jakieś preparaty kanadyjskiego doktora Matoła oczyszczające wątrobę i wiele innych. Jedyne efekty tych niezwykłych i super-skutecznych wyciągaczy pieniędzy to możliwość porażenia prądem, poparzenia uszu lub zatrucia nerek.
Dystrybutorzy różnych cudów techniki i nauki posługują się często efektami dobrze znanymi naukowcom, lecz nieznanymi powszechnie ludziom.
Zaciemnienie wody, w której moczymy nogi przepuszczając jednocześnie prąd, to efekt elektrolizy metali i ich reakcji z solami zawartymi w wodzie. Złogi wosku na dole "indiańskiej świecy" to kondensacja ciężkich par palonego od góry wosku, a nie jakieś "oczyszczanie" uszu.
Kiedyś, w młodości pokazywałem różne "sztuczki", między innymi lejąc z butelki czystą wodę do dwóch różnych pustych szklanek, w jednej pojawiał się atrament a w drugiej herbata (oczywiście nie do picia). Sekret polegał na tym, że w jednej szklance było kilkanaście kropel wyschniętej bezbarwnej soli żelazicjankowej a w drugiej również bezbarwna sól rodankowa. Napełnienie szklanek wodą zawierającą inną bezbarwną sól żelaza powodowało reakcje chemiczne i powstawanie silnego zabarwienia.
Czasem wyjmuję z lodówki plastikową butelkę z wodą i pokazuje gościom, że w środku jest płyn. Chwaląc się, jaką to mam w rękach siłę zamrażającą, uderzam w butelkę i na oczach wszystkich w ciągu kilku sekund tworzy się w butelce sopel lodu. Dlaczego? – Butelka była przez około godzinę w zamrażalniku i osiągnęła temperaturę sporo poniżej zamarzania, ale zachowała stan "cieczy przechłodzonej". Uderzenie zainicjowało powstanie zarodka lodu i szybkie rozrastanie się struktury krystalicznej lodu. Efekt może czasem zauważamy, gdy otwieramy wyjęte z zamrażalnika piwo, które wlewane do szklanki zamarza. Nie namawiam do eksperymentów, bo złe obliczenie czasu może doprowadzić do pęknięcia szklanej butelki.
Ciągle słyszymy o ludziach mających zdolności "parapsychiczne". Od dawien dawna prosperują różdżkarze pokazujący, gdzie kopać studnie, gdzie wiercić szyby naftowe a nawet gdzie szukać złota. Ponieważ nie ma takich zleceń zbyt dużo, to wykrywają "cieki wodne" pod podłogami naszych mieszkań, a potem za grubsze pieniądze "odpromieniowują" domy zostawiając jakieś druciki pod łóżkami.
Potrafią też różdżkami lub ostatnio modnym wahadełkiem, diagnozować choroby osób widzianych na fotografii, odszukiwać zaginione osoby lub wskazywać miejsce ukrycia skradzionych samochodów. Prowadzono wiele eksperymentów, na które zgłaszali się "parapsychiczni" różdżkarze i wahadełkowicze. I nic. Sukcesy w odgadywaniu były zgodne z matematycznymi zasadami prawdopodobieństwa. Każdy z uczestników eksperymentu pokazywał co innego – niektórzy musieli przypadkowo trafić, ale w następnym cyklu znowu nic. Gdyby rzeczywiście wróżki odgadywały, nie musiałyby brać pieniędzy od ludzi, bo raz na jakiś czas mogłyby się zasilić wygraną na loterii.
Loterie są tak zorganizowane, że co jakiś czas ktoś musi wygrać stawiając na przypadkowe liczby lub na "wymyślone" przez siebie systemy. Grając regularnie, mamy szansę raz na kilkadziesiąt tysięcy lat trafić. Czy dożyjemy? Niemniej raz na kilka tygodni ktoś trafia – tak to wynika z rachunku prawdopodobieństwa. Potem ten ktoś może opowiadać jak mu się to przyśniło, jak krokodyl zjadał swój ogon zwijając się w ósemkę i inne podobne bzdury. Ale znajomi uwierzą i podadzą dalej.
Jest prosty sposób zdobycia miliona dolarów przez każdego "parapsychika". Znany iluzjonista Randi ogłosił na swojej stronie internetowej (randi.org), że ma milion dolarów dla kogoś, kto we wskazanym przez siebie eksperymencie potwierdzi właściwości niewytłumaczalne naukowo i niepowtarzalne przez innych. Zgłaszali się (i zgłaszają nadal) różni telepaci, telekinetycy (przenoszący myślami przedmioty), uzdrowiciele, bezkrwawi chirurdzy z Filipin, poszukiwacze zaginionych itd., itd. Od kilku lat żaden z kilkuset różnych eksperymentów nadzorowanych przez Randiego nawet w połowie nie zakończył się sukcesem. Wróżce Petroneli radzę spróbować. Milion czeka. Przegrani twierdzą jednak, że to Randi ma nadnaturalne zdolności i skutecznie przeszkadza w eksperymentach. Ciekawe, co?
Ciekawość poznania przyszłości powinna być zastąpiona chęcią wpływania na tę przyszłość. Zamiast pytania wróżki co nas czeka, powinniśmy sami kreować naszą przyszłość. Tymczasem wielu wierzy, że życie zapisane jest w gwiazdach.
Zaczęło się to od czasów egipskich. Pojawienie się Syriusza na niebie zapowiadało wylew Nilu. Wmówiono więc ludziom, że to Syriusz był przyczyną wylewów. Skoro tak, to inne gwiazdy i planety powinny kierować wydarzeniami w świecie i życiem ludzi. I trzeba było dorobić całą teorię (różną w różnych częściach świata), jak to te gwiazdy "wpływają". Teraz prawie każda gazeta i stacja radiowa "wróży z horoskopów", bo ludzie to lubią, i zawsze jakaś tam liczba osób tylko dla horoskopu kupi gazetę.
Jeszcze bardziej idiotyczna jest "numerologia". Przypisywanie ludziom cech i przyszłości ich życia na podstawie liczenia liter w ich nazwiskach i imionach staje się groźne. Po upublicznieniu tych bzdur, możemy nabrać uprzedzeń do ludzi tylko dlatego, że sumują się im jakieś literki, lub nabrać zaufania do oszusta legitymującego się dobrym "numerem".
Osobiście, słuchając różnych opowiadań "nie z tej Ziemi" staram się wytłumaczyć zjawiska na podstawie znanych powszechnie praw natury. Jeżeli opowiadanie wydaje się być zbyt ubarwione, chcę doświadczenie osobiście powtórzyć albo zobaczyć.
I taka jest moja rada w tym świecie pełnym zjawisk niezrozumiałych dla ogółu ludzi. Nie wierzcie opowiadaniom. Można wierzyć tylko jednej czwartej tego, co czytacie, i połowie tego, co oglądacie.
(Dotyczy to również mojego pisania.)
(ami)
Nabijanie w butelkę
- 02/11/2008 06:27 PM
Reklama








