– Przyjechał pan z Polski jako muzyk po studiach?
– Tak, skończyłem Akademię Muzyczną w Warszawie. Połowę życia spędziłem w kraju, grając z różnego rodzaju zespołami, ze wszystkimi ludźmi, którzy robili coś ciekawego. Miałem więc swoje pięć minut w Polsce. Moja działalność zaczęła się na Rynku Starego Miasta; zacząłem grać na bębnach. Razem z Janem Wołkiem i Romkiem Jakubowskim słuchaliśmy bluesa w klubie Jajo Pełne Muzyki, potem stworzyliśmy Jajo Blues Band.
Od początku zajmowałem się perkusją. Moi rodzice byli też muzykami, grali w Filharmonii Narodowej. A od siódmego roku życia musiałem grać na fortepianie.
– W czerwcu grał pan na Chicago Blues Festival. To wielki skok z warszawskiego Rynku Starego Miasta. Jakie koleje losu doprowadziły pana do występu z grupą Inetty Visor? Muzyk z Polski w amerykańskiej grupie nie jest częstym wydarzeniem.
– Po studiach miałem grać w Filharmonii Narodowej, miałem być takim uporządkowanym muzykiem, grającym we fraku co piątek i sobotę. Ale mnie coś gnało do świata. Już w czasie studiów mój profesor, który był klasykiem – grał klasycznie na perkusji – czasami mnie troszkę negował, bo żeby ćwiczyć "Bolero" Ravela – to jest charakterystyczny temat na werblu – postawiłem sobie bęben taktowy i robiłem to na taką bardziej jazzową nutkę. Zresztą napisałem pracę dyplomową "Rozwój instrumentarium perkusyjnego", w której chodziło o jazzowe granie, bardziej komercyjne. Była to pierwsza "lekka" praca zaakceptowana przez pana Lucjana Kaszyckiego, świetnego recenzenta jazzowego. Grałem dyplom – pierwszy w Akademii, mocno wtedy skostniałej – na poły jazzowy. Połączyłem elementy Warszawskiej Jesieni, na której bardzo często grałem, z elementami jazzu, co było jakimś fajnym i nowym podejściem. Po studiach – grałem w tym czasie z Krysią Prońko i z jej braćmi – pojechałem z nimi na kontrakt na Karaiby. Tam kupiłem sobie pierwszy wspaniały instrument, który przywiozłem i hołubiłem. Podświetlałem go sobie w nocy i zamiast iść spać, patrzyłem na niego, spałem z werblem pod poduszką. To był największy skarb, bo w tamtych czasach – na przełomie lat 70. i 80. – w Polsce nie można było kupić takiego instrumentu.
– A wyjazd do Ameryki?
– Do Ameryki wjechałem przez Disney World. Grałem tam przez parę lat na perkusji jako jedyny Europejczyk.
Później, na początku lat dziewięćdziesiątych, dokładnie w 92 roku, losy rzuciły mnie do Chicago, gdzie musiałem zacząć wszystko od początku. Nie znałem tu nikogo. A w muzyce, tak jak we wszystkim, na początku potrzebne są kontakty. Więc było bardzo trudno. Wszedłem w układy polonijne, próbowałem odnaleźć kolegów, wreszcie stwierdziłem, że muszę znaleźć jakiś patent na życie, bo do przyjazdu do Chicago utrzymywałem się tylko z grania, nie wiedziałem nawet, że mogę robić coś innego. Ale tu realia zmusiły mnie do wzięcia się z życiem za rogi; musiałem się w tym wszystkim odnaleźć.
Lubię pomagać ludziom, dlatego zacząłem sprzedawać. Z każdej szkoły sprzedaży wiadomo, że najważniejsza jest chęć pomocy. Pieniądze nie powinny być główną motywacją. Są następstwem dobrej działalności, dobrego kontaktu z ludźmi.
– W jakiej dziedzinie się pan wyspecjalizował?
– W tej chwili sprzedaję domy. Zacząłem od sprzedaży w Guitar Center, potem sprzedawałem koszule i garnitury, później w firmie Olson Rug podłogi, a od podłóg wskoczyłem w real estate. To daje mi wiele radości i zadowolenia. Z pieniędzmi jest w tej chwili troszeczkę gorzej, ale przejdziemy ten okres i będzie na pewno dobrze. Natomiast w pewnym momencie wziąłem rozbrat z muzyką, bo nie widziałem muzyki jako środka na życie. Ale po jakimś czasie wróciłem do grania, co daje mi równowagę życiową. Jest to możliwe, bo gram wieczorami i przeważnie w weekendy.
Dzięki temu mam możliwość poznania wspaniałych ludzi. Do chicagowskiego bluesa wszedłem przez czysty przypadek – zacząłem chodzić po studiach amerykańskich i nagrywać, bo ja się wychowałem w studio i bardzo dużo nagrałem. Pamięta pani "Bananowy song"? To ja go nagrałem. W końcu lat 90. trochę nagrywałem za pieniądze dla muzyków amerykańskich. Spotkałem kolegów z grupy World Class Noise, z którą grałem przez parę lat na przełomie lat 90. i 2000 roku. Graliśmy dwa razy w miesiącu na Navy Pier, na Taste of Chicago, na wszystkich ważnych imprezach chicagowskich.
Tam właśnie poznałem Inettę Visor, z którą się od tamtej pory przyjaźnię. I od czasu do czasu gramy razem, co daje mi dużo radości, bo jest wspaniałą wokalistką. Bardzo dużo jeździ po Europie, na festiwale bluesowe; jest prawdopodobnie bardziej znana w Europie niż tutaj.
– Grał pan już wcześniej na festiwalach bluesowych?
– Nie, to był mój pierwszy, ale mam nadzieję – nie ostatni. Wcześniej oscylowałem bardziej w stronę R&B, grałem też w "wedding bands" – graliśmy na przyjęciach ślubnych w Palmer House i innych ekskluzywnych miejscach. Po ostatnim kontakcie z Inettą stwierdziłem, że muszę wrócić do korzeni, do Jajo Blues Band, do momentu, kiedy wziąłem pałki do ręki i zacząłem nimi robić straszny kurz na poduszkach w domu, co mamę doprowadzało do szału. I tak się właśnie zaczęło.
– A przecież zaczynał pan od fortepianu.
– Kiedy dzieci zaczynają grać, uczą się gry na fortepianie. Na perkusji zacząłem grać dopiero, kiedy miałem 11-12 lat. To sprawa warunków zewnętrznych, fizycznych. Do pewnych instrumentów się dorasta.
Po moim pierwszym wyjeździe na kontrakt, kiedy już miałem instrumenty, Rysiek Rynkowski, którego znałem z warsztatów jazzowych w 73 roku, zaproponował mi pracę w grupie "Vox". Grupa nagrała parę piosenek, m.in. przeboje typu "Bananowy song", "W oczach masz nieba dwa", "Monte Carlo is great". To była nasza, grupy "Vox" przepustka na świat; mieliśmy zagwarantowaną karierę – ponoć jakiś sponsor, który wykładał pieniądze z Niemiec, zorganizował nam pracę. To się przerwało przez stan wojenny. Wyjechaliśmy dopiero pięć miesięcy później, ale nasza przygoda się już załamała – wszystkie koncerty były zaplanowane na określony czas i nie można było już ich poprzestawiać.
Rozstałem się z grupą "Vox", wróciłem do Polski, pojechałem do Norwegii, przez parę lat jeździłem pod kołem polarnym. Nie było źle, tylko tam zimno! A ludzie… Skandynawowie są bardzo sympatyczni, ale nie aż tak ciepli, jak np. Polacy. Ja już wtedy byłem w Stanach i skaleczyłem się Ameryką, bo zobaczyłem inny świat i chciałem być raczej małą rybką w dużym akwarium, niż dużą rybą w małym.
Zawsze chciałem być człowiekiem świata. Dlatego po grupie "Vox" zadzwoniłem do agenta, stworzyłem swoją grupę i pojechałem na Karaiby na kontrakty. Jeździłem przez jakiś czas z bardzo dobrymi muzykami. Wracając grałem trasy z Marylą Rodowicz, z którą też byłem w przyjaźni. Widziałem się z nią tu parę miesięcy temu – odwiedziła nas; jej syn studiuje na DePaul University. Grałem z Janem Pietrzakiem w kabarecie, dzięki temu mogłem załatwić wszystkie potrzebne sprawy, jak kiełbasa czy benzyna, która była wtedy na kartki. Biletami na Janka Pietrzaka otwierałem wszystkie drzwi – stacji benzynowej, sklepu mięsnego i inne. Spotkałem wtedy takich ludzi, jak Wojciech Pszoniak, Janusz Gajos, całą plejadę wspaniałych artystów.
Wracam pamięcią do tego, jak byłem z Anią German w Mongolii, w Rosji… Każdy z tych ludzi jest odrębną całością i wspomnienie o każdym otwiera jakąś wielką szufladę; pada nazwisko, a ja widzę postać i to wszystko, co wnosiła – ciepło, radość, profesjonalizm. Otwieram tę szufladę i wraca moja pierwsza podróż do Związku Radzieckiego – Ania German była już wtedy przyjmowana nie tylko w Polsce. W hotelu Rossija graliśmy dwa, trzy koncerty dziennie, potem w Leningradzie, potem w Irkucku i Nowosybirsku za Uralem… Pamiętam samoloty, które ledwo się trzymały, babcie z kurami i gęsiami w koszykach w tych samolotach, do których po drabinie się wchodziło. Poleciałem nawet do Mongolii, gdzie Ania zachorowała na gardło i nie robiliśmy nic. Miałem wtedy okazję podróżowania po Mongolii.
Funkcjonując między Karaibami a koncertami w Polsce z Marylą Rodowicz, z Ryśkiem Rynkowskim, z Andrzejem Zauchą, żyłem i grałem pomiędzy tymi dwoma światami. W pewnym momencie stwierdziłem, że należę jednak do świata amerykańskiego. Kiedyś obudziłem się w środku nocy, jeszcze w Ameryce, tuż przed wylotem do Polski, i przestraszyłem się – przecież nie mam rekontraktu, przecież nie wrócę do domu. Wtedy uświadomiłem sobie, gdzie jest dom. Nastąpiło przewartościowanie. Od tej pory jadąc do Polski wiedziałem, że wyjeżdżam, a wyjeżdżając z Polski – że wracam. To był początek mojego życia w Stanach, które mnie bardzo dobrze przyjęły.
Początki nie były łatwe, bo Stany, które znałem z kontraktów, to był zupełnie inny kraj. Wtedy spotykałem się z ludźmi na wakacjach, miałem wikt, opierunek i pieniądze wypłacane co dwa tygodnie, a praca polegała na tym, że mieliśmy raz albo dwa razy w tygodniu próbę, dwa "show" wieczorem, a reszta – to była kwestia znalezienia odpowiedniego hamaka albo łóżka do opalania się.
W ten sposób działałem, dopóki nie poznałem mojej eks-żony (w tej chwili się rozstaliśmy) – Amerykanki, która tańczyła na statku, kiedy ja grałem na perkusji. Grałem pierwszy show, ona spojrzała na mnie, ja na nią, ona stanęła, ja stanąłem… To była miłość od pierwszego wejrzenia. Później to się jakoś nie ułożyło, ale to był przełomowy moment; wtedy zdecydowałem się na przyjazd do Ameryki. Zaczęliśmy w Orlando. Tam po dwóch latach było troszkę za spokojnie. Myślałem o Nowym Jorku, ale Nowy Jork był za bardzo zwariowany, Chicago okazało się dobrym miejscem. Teraz gram bluesa. Mogę wpisać w swoim życiorysie, że po pięciu minutach w Polsce mam fajne momenty tutaj, w Chicago.
– Przyjechał pan do Chicago z żoną?
– Tak. I tu się rozstaliśmy.
Zawsze chciałem być nad wielką wodą, choć tu jest trochę mniejsza. Lubię być wokół głównego nurtu, gdzie jest dostęp do sztuki, do teatru, do filharmonii. Moje życie jest tak zwariowane, że nie mam możliwości z korzystania z tego na co dzień, ale od czasu do czasu gdzieś się pójdzie, zagra się na festiwalu bluesowym...
– Jest pan członkiem ZNP.
– Jestem z tego bardzo dumny. Staram się udzielać w Związku, jestem zauroczony prezesem, panem Frankiem Spulą. Jest bardzo aktywny, bardzo otwarty na różnego rodzaju inicjatywy. Pomagam w niektórych sprawach, jak mogę. Kierowałem ruchem na Halloween, teraz była wystawa samochodów – próbuję popierać poczynania prezesa i widzę na przestrzeni czasu kolosalne zmiany. Któregoś dnia wszedłem do PNA po południu i nie była to zamknięta forteca, pusty gmach, tylko była jakaś szkółka piłki nożnej dla dzieci, w środku zajęcia szermiercze, lekcja tańca, pokaz filmu "Katyń". Taka instytucja, jak PNA, powinna być elementem scalającym Polonię. Trzeba stworzyć warunki do pokazania Polski, Polaków, Polonii, w większym wymiarze. Prezes jest niezwykle energiczny, ma na co dzień świetny kontakt z ludźmi. Można stworzyć takie ognisko kulturalne, centrum kulturalne mocno osadzone w tym, co się dzieje.
Zmieniają się nawet pomieszczenia w ZNP. Pan Spula pokazywał takie zagracone basementy. Pełno tam było jakichś pamiątek, tylko nie wiadomo co miały przypominać. Po jakimś czasie wchodzę do zakamarków piwnicznych, a tam jest kafejka internetowa, jest piękny pokój, gdzie odbywają się różnego rodzaju kursy, nauka tańca… wszystko ma zupełnie inny wymiar. ZNP ma coraz to nowsze inicjatywy, są organizowane imprezy, które łączą Polaków, chociażby wystawa samochodów, czy spotkania halloweenowe. Razem z panem Frankiem wymyśliliśmy, żeby otworzyć szkółkę tenisową.
– Gra pan w tenisa?
– Gram. Tenis dał mi bardzo dużo radości, kiedy pływałem na Royal Caribbean Cruise Lines. Praca muzyka na tego typu statku jest bardzo monotonna. Wypływaliśmy z Miami i pierwszego dnia na morzu dawaliśmy większy show. Drugi dzień to była jakaś wyspa, to Jamajka, następnie Meksyk, Port au Prince na Haiti, po czym wracaliśmy znów do portu. I tak przez pół roku. No i cóż robić? Oczywiście można balangować, ale w pewnym momencie człowiek się zastanawia – ile można balangować z tymi samymi ludźmi na tym samym statku? Wtedy właśnie postanowiłem zorganizować sobie swój świat. Już wcześniej grałem w tenisa i wtedy do niego wróciłem. Dostawałem zadyszki, więc rzuciłem palenie. Dlatego zacząłem rozmawiać z prezesem o szkółce tenisowej.
Jestem bardzo zadowolony, że spotkałem pana Franka i że się to wszystko w ZNP pozmieniało. Widzę, że coraz więcej ludzi fajnych, normalnych, inteligentnych ma kontakt z tą organizacją.
Gmach nie tworzy organizacji. Ludzie ją tworzą. To, co jest w środku w gmachu, decyduje, czy to jest organizacja prężna, czy ma wyniki. Polonia jest w tej chwili rozproszona, nie ma elementu scalającego. Trzeba promować ludzi, którzy coś robią. Nie od razu będą wyniki, nie od razu zaczną przychodzić tłumy.
Powinniśmy wszyscy dołożyć starań, bo to się samo nie zrobi, i prezes sam tego nie zrobi. Tworzymy w tej chwili grupę z Robertem Pukalem, jednym z działających prężnie młodych ludzi, którzy zorganizowali sekcję szermierczą. Będziemy mieli swoją grupę, która spróbuje wyjść naprzeciw inicjatywom i próbować wnieść nowy, świeży powiew. Jestem przekonany, że jesteśmy na dobrej drodze.
– Pracuje pan, działa społecznie i gra bluesa…
– Tak, blues był moim początkiem i teraz w Chicago gram bluesa. Miałem niedawno okazję grać na South Side w takim typowym dla tej dzielnicy klubie. Pojechałem na próbę, zaparkowałem samochód i zastanawiałem się, czy będę miał kółka. Bo to był taki typowy "bluesowy neighborhood". Ale tam byli przewspaniali, otwarci ludzie. To była radość z samego obcowania z nimi, z korzeniami bluesa, bo to jest miejsce, gdzie blues powstawał.
Grałem też u Buddy Guya. Tam jest tyle koloru! Jeżeli ktoś chce się oderwać od szarzyzny życia, to wszystko jest dostępne, trzeba tylko chcieć. I mam nadzieję, że będzie coraz więcej fajnych imprez, również polonijnych.
– Dziękuję za rozmowę.
Od Jajo Blues Band do Chicago Blues Festival
- 07/24/2008 03:07 PM
Reklama








