Mijały dni, a zapasy żywności w hucie powoli się kończyły... Polacy byli przygotowani na oblężenie i na to, że Anglicy będą chcieli wziąć ich siłą, gdy opadną z sił, gdy zmorze ich głód... Zanim wystąpili z listem do gubernatora, poczynili stosowne przygotowania. Zgromadzili sporo żywności, wody pitnej, a także broni i amunicji. Poczynili umocnienia, wykopali szańce. Podzielili się posterunkami, by zawsze na czas zaalarmować pozostałych, jeśliby Anglicy ruszyli do ataku... Tymczasem niewiele się działo. Zrozumieli, że Anglicy czekają, aż zabraknie im żywności...
Do huty przychodzili przedstawiciele innych narodowości, z czasem także Anglicy niższych stanów, rzemieślnicy i służba ich lordowskich mości. Choć sami nie mieli zbyt wiele, dzielili się z Polakami żywnością i ani słyszeć chcieli o przyjęciu zapłaty w szkle... Z czasem do huty poczęli zaglądać także oficerowie angielscy, bez broni, a wręcz odwrotnie, z dobrym słowem, garścią kukurydzy, czy upolowanym ptactwem... Po pewnym czasie wizyty te ustały, gubernator Argall kilku ukarał dla przykładu... Nie godzi się angielskiemu oficerowi bratać się z rebeliantami, którzy namiestnikowi brytyjskiego monarchy stawiają warunki i lekceważą jego zarządzenia! Sam gubernator głowił się, jak rozwiązać konflikt, bez narażenia własnej opinii i interesów, które były wiele warte. Sir Samuel Argall miał bowiem wiele do stracenia.
Pewnego razu zagadnął Rolfe'a:
- Co mówią ludzie?
- Różnie...
- Są po mojej stronie?
- Większość tak... bezwzględnie, wasza miłość...
- A tych... niezadowolonych ilu... jest?
- Kilku...
Po twarzy szlachcica przemknął cień. Minęła dłuższa chwila, gdy zarządził:
- Weź waść papier i pióro... Będziemy listy pisać...
*
Wokół huty wystawiono liczne posterunki. Frajtrzy i konstable rozumieli jednak więcej niż ich oficerowie i wiedzieli, że ze strony Polaków nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Dyscyplina się rozluźniła. Żołnierze jedli i spali, nawet na warcie. Co kilka kwadransów w różnych częściach zarośli otaczających hutę odzywał się warkot werbla, przy którym zmieniano posterunki. Obie strony wiedziały, że to tylko na postrach... Aby zdusić siłę woli Polaków. By odstąpili od żądań, opuścili hutę i wrócili do pracy produkcji potażu. Prości osadnicy wiedzieli jednak, że to nie takie proste, że Polacy łatwo się nie ugną. Rozumieli to także oficerowie, którzy nawet przebąkiwali, że sytuacja nie może trwać w nieskończoność, że prędzej czy później gubernator nakaże pacyfikację huty...
*
Nawet najczulsze ucho wartownika nie usłyszałoby szumu zarośli i ostrożnych kroków... Zagłuszył je krzyk sowy... Amonuje, która siedziała z Marysią na kolanach pod ścianą huty drgnęła. Usłyszała to, co umknęłoby każdemu białemu, jako nic nie znaczący szelest.. Bardziej wyczuła czyjąś obecność, niż zobaczyła postać. Z ciemności dobiegł szept...
- Amonuje...
Obróciła się ostrożnie, ale nadal nic nie widziała.
- Kto to?
- To ja...
- Paspahegh? Co tu robisz?
- Chciałem cię zobaczyć...
- Jesteś szalony... Jeśli oni cię zobaczą, zabiją...
- Albo ja... ich...
- Po co przyszedłeś?
- Po ciebie... Wracaj ze mną...
- PO tylu latach? Nie...
- Ucieszysz serca wszystkich... Jesteś jedną z nas...
- Nie...
- Dlaczego?
- Wiesz, dlaczego... Mówiłam ci już o tym...
- A więc jednak... Kochasz go...
- Ile razy mam ci to powtarzać?
- Już nie musisz...
Z ciemności wyłonił się zarys wojownika, ciągnął za sobą jakiś ciężar.
- Co to jest?
- Sarna... Upolowałem ją dla ciebie... Wiem, że siedzicie tu, otoczeni przez ludzi z fortu...
- Dziękuję... Ale wiesz, że podzielę się z nią... ze wszystkimi?
- Wiem... O niego też muszę dbać... By był silny, gdy stanę naprzeciw niego z tomahawkiem...
- Paspahegh... Odejdź... proszę cię... Poniechaj zemsty... Mój mąż... nie jest niczemu winny...
- Wiesz, że dopóki go nie zwyciężę, nie odzyskam szacunku starszych plemienia... Będziesz miała na rękach jego krew... Albo moją...
- Przestań!
Ktoś poruszył się w niedalekich okopach, zamilkli na chwilę. Znów zakrzyknęła sowa... Amonuje cicho westchnęła...
- Jesteś?
- Tak...
- Widziałeś moją... mamę, Anuanę?
- Chorowała...
- Co z nią teraz?
- Lepiej, ale całkiem by ją uzdrowił twój powrót...
- To niemożliwe... Nie zostawię go teraz...
- A później?
- Później też nie... Odejdź...
- Wrócę tu jeszcze...
- Proszę... Nie!
Żaden szelest nie oznajmił, że rozsunęły się gałęzie i wojownik zniknął w ciemnościach, ale Amonuje wiedziała, że Paspahegh odszedł. Po chwili także ona podniosła się z ziemi i wróciła do izby. Godzinę później zaczęło świtać. W pobliżu, tuż za oknem usłyszała głos Zbyszka Stefańskiego.
- Widać ich?
- Nie odeszli - odrzekł chwacko Staszko Sadowski. - Wciąż są...
- To już czwarty tydzień... Brakuje jadła...
Jurko Mata znacząco chrząknął i powiedział zapalczywie:
- Bić się będziem!
- Nie będziem... - odrzekł Jan Bogdan. - Bo oni bić się nie będą... Wezmą nas głodem...
Sadowski położył palec na ustach.
- Ciiichooo... Ktoś idzie...
- Kto?
- Ktoś znaczny, po stroju widać... We trójkę idą...
Jan wyjrzał ponad okop.
- To sam Argall!
Sadowski aż pisnął z podniecenia.
- Sam gubernator! I Rolfe, i werblista...
Mata zakrzyknął:
- Do broni!
Bogdan położył mu ciężko rękę na ramieniu...
- Cicho! Zobaczymy co zrobią...
Sadowski, który najlepsze miał z nich oczy powiedział cicho:
- Stanęli... Frajtra posyłają...
Po chwili stanął przy nich wystraszony frajter.
- List od pana gubernatora...
- Dawaj...
Bogdan rozwinął papier, ale żołnierz wciąż tkwił w miejscu.
- Coś jeszcze? - zapytał Bogdan. - Znikaj, chłopcze...
- Na odpowiedź mam poczekać - bąknął przybysz nieśmiało...
- Przyjdź wieczorem...
- To właśnie mam powtórzyć gubernatorowi?
- Dokładnie...
Gdy frajter zniknął Bogdan rzucił okiem na pismo. Skupiło się przy nim kilkunastu ludzi. Po jednym zostało na każdym z posterunków. Pozostali byli ciekawi, z czym przysłał pan gubernator...
- Słuchajcie... Przeczytam, co nam tu proponują...
Jeszcze przez chwilę uciszali się wzajemnie, gdy Bogdan zaczął czytać, tłumacząc jednocześnie na polski, bo nie wszyscy mówili po angielsku...
- Nie chcę gwałcić waszych praw będąc samemu członkiem korporacji - relacjonował list gubernatora - ale upraszam was jako pracowników kolonii, abyście zostali jeszcze ten rok...
Wokół ozwały się głosy oburzenia... Najgłośniej gardłował Mata.
- Już nas raz upraszali o pracę i obiecywali, że po trzech latach dostaniemy ziemię... I wystawili do wiatru... Jaka jest gwarancja, że teraz będzie inaczej?
- Nie ma żadnej... - powiedział Bogdan spokojnie. - Ale...
- Jak nie to nie... - Mata nie chciał dać się przekonać...
- Ale... myślę, że powinniśmy pójść z nim na układ...
- Dlaczego?
- Bo tak naprawdę, oprócz racji, nie mamy żadnych argumentów...
- Niestety - wtrącił Zbyszko Stefański. - A jedyne co możemy uzyskać w tej chwili, jeśli nie zaniechamy protestu... to tylko tyle, że nas powywieszają na gałęziach...
Sadowski skrzywił twarz.
- Może warto powalczyć?
- Wygramy tylko wtedy - powiedział Bogdan - jak będziemy mieli argumenty...
Mata wciąż obstawał przy swoim.
- Toć oni z nami nawet gadać nie chcą... Bo my dla nich nie szlachcice...
Uciszył ich Stefański...
- A ja znam argumenty...
Wszyscy popatrzyli na niego ciekawie.
- Jakie?
Stefański zrobił zagadkową minę i przyciszył głos.
- Kto im dostarcza potażu, smoły, klepki, drewna masztowego? Jeśli dostaną go mniej, utrzymywanie nas przestanie im się opłacać... Londyn sam nas zwolni...
Bogdan pojął w lot intencje przyjaciela.
- Co chcesz odpowiedzieć Argallowi?
- Że możemy wrócić do pracy... na ten rok, ale potrzebujemy gwarancji, że otrzymamy ziemię... I... zwolnić tempo prac... znacznie zwolnić...
Sadowski był sceptycznie nastawiony do tego pomysłu.
- Szybko się połapią...
Stefański pokręcił głową.
- Niekoniecznie... Zaraz zaczniemy wycinkę po drugiej stronie strumienia... A tam są bagna... Drzewo jest mokre. Potaż będzie marnej jakości...
Staszko wzruszył ramionami.
- To każą nam ścinać gdzie indziej...
Ale Bogdan uśmiechnął się chytrze.
- Trzeba zasugerować Argallowi, żeby te bagna... to był jego pomysł...
Andrzej Dudziński
Jamestown - Nowa Polska XXIII - Opowieść o polskich osadnikach
- 08/26/2008 07:10 PM
Reklama








