Od dawna ludzie są straszeni „końcem świata”. Każda wymyślona data, choćby bzdurnie uzasadniana, powtarzana w kółko wgryza się w świadomość ludzi. Data mija, ludzie przez chwilę o „końcu świata” zapominają a za chwilę ktoś zaczyna zabawę od początku.
Minęły sądne daty, kiedy ludzie pozbywali się majątków, aby wybłagać litość „sił wyższych”, potem mijały różne konfiguracje planet, w czasie których absolutnie nic odmiennego się nie wydarzyło. Teraz wszędzie słychać o „roku 2012”, podobno przepowiedzianym przez wymarłe plemię Majów, którzy nawet pisać się nie nauczyli.
Historia pokazuje nam, że nic nie trwa wiecznie i Ziemia, na której żyjemy podlega ogromnym przeobrażeniom. Są to jednak zmiany tak rozłożone w czasie, że nie można ich dostrzec w czasie życia przeciętnego człowieka. Geolodzy mogą to potwierdzić – potężnego pasma Gór Skalistych przecież kiedyś nie było, miejsce, na którym teraz żyjemy, pokrywał ocean a nie tak dawno, regularnie co 20-25 tysięcy lat, pół Ameryki pokrywał lodowiec, na zmianę z olbrzymim jeziorem, które kurczyło się do Jeziora Słonego (Salt Lake). Ludzie zasiedlając Ziemię do tych zmian w końcu się dostosowywali, często nie zdając sobie sprawy z powoli dokonujących się przeobrażeń.
Obecne badania archeologów, podpierające się badaniami genetycznymi, pokazują burzliwą drogę kilku milionów lat, w których gatunek człowieka wykształcił się do obecnej postaci. Wiadomo, że istoty o genach bardzo podobnych do współczesnego człowieka, żyły w grupach i przemieszczały się po wielu kontynentach. Na początku, przez wiele milionów lat istoty te kolonizowały Afrykę, wówczas najbardziej przyjazny kontynent, na którym można było żyć „pod gołym niebem” i stosunkowo łatwo zdobywać pożywienie. Te korzystne warunki nie sprzyjały jednak pozytywnej selekcji i mimo mutacji, wizerunek naszych praprzodków niewiele się zmieniał.
Naturalnym zjawiskiem w przyrodzie jest ekspansja gatunku, zajmowanie coraz większego obszaru. Podobnie pra-ludzie, z pokolenia na pokolenie osiedlali się coraz dalej od swoich przodków, zajmując jeszcze niewyeksploatowane tereny. Nie były to jakieś „wędrówki ludów”, lecz przesuwanie się następnego pokolenia o kilkaset metrów – kilka kilometrów. Lecz setki i tysiące następujących po sobie pokoleń pokonywały dystans w poprzek kontynentów.
Ludzie o cechach genetycznych identycznych ze współczesnymi, zasiedlali Europę kilkakrotnie, już od 40 tysięcy lat. Spotykali tam nieco wcześniej osiedlony odrębny gatunek bardzo podobnych anatomicznie ludzi, neandertalczyków. Gatunki z definicji nie krzyżują się i mimo, że cechy neandertalczyków wskazują na nieco wyższy stopień rozwoju mózgu i lepsze przystosowanie do zmiennego klimatu, homo sapiens kromaniończyk zwyciężył w rywalizacji o terytorium. Po neandertalczykach zostały tylko kości (tak! kości są dużo trwalsze od plastików).
Zmiany klimatu Ziemi zastawiały często pułapki na przemieszczające się plemiona. Jak wspomniałem, co 20-25 tysięcy lat Europę pokrywał nasuwający się z północy lodowiec. Przesuwanie się lodowca jest powolne, kilkaset metrów na rok. Ludzie mogli przemieszczać się na jeszcze zielone tereny, lecz zostali łapani w pułapki. Od południa zsuwał się lodowiec po zimniejszych zboczach Karpat, Sudetów, Alp. Z kilkudziesięciu, może kilkuset tysięcy pierwotnych mieszkańców Europy pozostawały garstki.
Lodowiec przykrywał i niszczył wszystko, co ludzie mogli pozostawić w swoich opuszczonych siedzibach. Po jego ustąpieniu, po wielkich roztopach i ogromnych rzekach przecinających kontynent, zaczynali napływać nowi ludzie z południowej Azji, z terenów, które lodowce oszczędzały.
Również mieszkańcy Afryki byli łapani w pułapki klimatyczne. W spokojnych czasach osiedlali się w północnej Afryce, nad brzegami Morza Śródziemnego, gdzie klimat był przyjaźniejszy niż w okolicach równika. Lecz w okresach zlodowacenia Europy, parowanie wody było dużo mniejsze i rozrastała się Sahara, sięgając aż do brzegów morza. Nie było odwrotu do równikowych dżungli i ślady ludzi mieszkających tam dziesiątki tysięcy lat temu zasypywał piaskiem wiatr.
Historia ostatnich kilku tysięcy lat, historia rozwoju naszej cywilizacji, to względnie spokojny okres pomiędzy klimatycznymi kataklizmami. Liczba ludzi żyjących na Ziemi zwiększyła się do niebywałych rozmiarów. Zaczęło się od dobrotliwego klimatu śródziemnomorskiego, który jednak rozleniwiał ludzi i śródziemnomorskie społeczeństwa zatrzymały się w rozwoju w przeciwieństwie do narodów osiadłych w bardziej surowym klimacie północnej Europy.
Obecnie współczesna cywilizacja techniczna potrafi zapewnić warunki do życia w każdym miejscu i każdym klimacie. Budowane są samowystarczalne (do czasu) wojskowe miasteczka we wnętrzu Gór Skalistych, laboratoria naukowe na Antarktydzie w warunkach wiecznego mrozu, ośrodki narciarskie na piaskach Półwyspu Arabskiego, centra handlowe, w których nie wiadomo czy to lato, czy zima, czy dzień, czy noc. Gdyby nie przedsiębiorczość ludzi, w miejscu obecnych osiedli otaczających pola golfowe na Florydzie czy Kaliforni, rosłyby kolczaste krzaki i kilka kikutów połamanych wiatrem palm.
Głośny od lat ruch „zielonych”, specjalizujący się w wyciąganiu pieniędzy od tych, którzy dostarczają światu produktów i żywności, rozgłasza, że ludzie „zabijają Ziemię”, że doprowadzają do zagłady całe gatunki zwierząt i roślin, że zmieniają klimat (według mnie, jeżeli, to na lepszy). Apele te adresowane są jednak nie tam, gdzie potrzeba.
Lagos w Nigerii był prymitywnym portem nad połączonym z oceanem jeziorem. Pół wieku temu, po ogłoszeniu niepodległości Nigerii, zaczęli tam masowo ściągać mieszkańcy z głębi lądu. Obecnie żyje tam, na terenach absolutnie nieprzygotowanych, ponad 10 milionów koczowników w skleconych z blachy i tektury szałasach. Oczywiście, o żadnym „naturalnym środowisku” nie może być tam mowy a mimo to ludzie wybrali to miejsce wyprowadzając się z „dziewiczej przyrody”.
Podobnie Mexico City, którego okolice zamieszkuje obecnie ponad 20 milionów osadników szukających lepszych warunków życia niż w swoich rodzinnych wioskach. Jak rozwiązać problem takich dziko i spontanicznie pęczniejących miast – nikt nie potrafi podpowiedzieć.
Można zastanawiać się, co by się stało z miastami, gdyby ludzi nagle zabrakło. W przeszłości zdarzało się to wielokrotnie, można powiedzieć, że nawet na naszych oczach. Na pustyniach Utah, Newady i Kalifornii było wiele osad a nawet wielotysięcznych miast w pobliżu kopalń surowców potrzebnych do rozbudowy przemysłu amerykańskiego. Złoża zostały wyczerpane albo surowce zastąpiono innymi, łatwiej dostępnymi i dosłownie z dnia na dzień miasteczka się wyludniały. Jadąc do Doliny Śmierci ze zdumieniem odczytałem na jednym z budynków w miasteczku duchów napis OPERA.
Jednym z większych miast trwale opuszczonych przez ludzi jest Prypeć na Ukrainie. Po wybuchu elektrowni atomowej w Czarnobylu, na miasto spadło tyle radioaktywnego popiołu, że nawet krótkie przebywanie tam grozi podobno śmiercią. Miasto zostało natychmiast ewakuowane i nie ma sensu odzyskiwanie jakichkolwiek materiałów budowlanych. Zaledwie po dwudziestu latach, przez pęknięcia w nawierzchni ulic zaczęły wyrastać drzewa, ściany domów rozsadzane są bluszczem a w zakamarkach budowli znalazły schronienie zdziczałe psy i leśne zwierzęta, nic nierobiące sobie z radioaktywności. Pierwotna przyroda wróci na te tereny, choć potrwa to jeszcze kilkaset lat.
Dopiero niedawno odkryto w peruwiańskiej dżungli ślady miast budowanych przez Inków, o
puszczone nie tak dawno, bo zaledwie kilkaset lat temu. Inne zurbanizowane przez tubylców tereny w Południowej i Centralnej Ameryce tak dokładnie zarosła roślinność, że dopiero zdjęcia satelitarne pokazały niewielką zmianę koloru roślinności spowodowaną lepszym nawożeniem (odpadkami i minerałami z budowli).
Niektóre miasta rejonu śródziemnomorskiego wybudowane kilka tysięcy lat temu pozostawiły ledwo dostrzegalne ślady (Troja). Wulkan Santorini zmiótł w kilka minut legendarną (choć historyczną) Atlantydę i budowlę Minosa na Krecie. Zasypane kilkunastometrową warstwą popiołu Herkulanum koło Neapolu zostało odkryte po wiekach, podczas kopania studni. Wiele solidnych, średniowiecznych zamczysk rozsypuje się i za kilkaset lat już nie będzie po nich śladu.
Największym wrogiem budowli wzniesionych przez ludzi jest mróz. Woda, zamarzając w najmniejszych szczelinach powoduje rozsadzanie i kruszenie. Po setkach i tysiącach takich cykli zamarzania i odwilży, wszystkie porowate materiały zamieniają się w żwir i piasek. Dlatego te nieliczne ślady dawnych cywilizacji pozostały na terenach, gdzie mróz nie występował. Ale nawet gdy mróz nie niszczy, pojawiają się siły osmozy – woda wchłaniana przez komórki roślin wywołuje ciśnienie, które rozsadza skały. Najwięcej szans na długie przetrwanie mają wzniesione na jałowej pustyni piramidy, świadczące jednak o braku rozsądku ich budowniczych.
Przyroda jest nie do pokonania a ludzie, będący jej częścią, zyskali dzięki rozwiniętemu rozumowi duży atut, zapewniający przetrwanie w zmieniających się warunkach. Trudno sobie wyobrazić katastrofę, która doprowadziłaby do zniknięcia ludzi z planety. Mogłaby to być tylko katastrofa kosmiczna, podobna do tej, która wydarzyła się cztery i pół miliarda lat temu. Wówczas, gdy porządkował się nasz układ planetarny, zderzyły się dwie planety, ich cienkie skorupy pękły jak skorupa jajka a płynna, gorąca magma rozchlapała się w przestrzeni. Symulacja komputerowa pokazuje, że w takich warunkach siły grawitacyjne powodują stosunkowo szybkie zlepienie się szczątków katastrofy w dwie krążące wokół siebie kule – tak jak nasza obecna Ziemia i Księżyc. Lecz wtedy żadne ślady poprzedniej historii nie są zachowywane i wszystko zaczyna się od początku.
Mimo wielu ostrzeżeń i przepowiedni, nic nie wskazuje, aby taka niszcząca absolutnie wszystko katastrofa kosmiczna mogła się w przewidywalnym czasie wydarzyć.
(ami)
Co po nas zostanie? - Świat nauki i techniki
- 09/11/2008 08:31 PM
Reklama








