Warszawa – Jak Polacy świętują piątą rocznicę przyjęcia ich kraju do Unii Europejskiej? Polacy jak Polacy, bo właściwie świętują głównie elity rządzące. Pośród wystaw, konkursów, artykułów prasowych, wywiadów i dyskusji „gadających głów” w telewizji, centralna uroczystość to odbywająca się w tym tygodniu w Warszawie międzynarodowa konferencja rocznicowa poświęcona przyszłości Polski i Europy. Jako główny gospodarz imprezy, premier Donald Tusk zaprosił unijnych szefów dyplomacji oraz najwyższych unijnych szefów Komisji Europejskiej – Jose Manuel Barroso – i Europarlamentu – Hans-Gert Poettering.
Jakie były plusy i minusy minionego pięciolecia? Zwykle mówi się o ekonomii, a znacznie rzadziej o tym, że od 2004 r., gdy Polska weszła do UE, liczba przestępstw spadła z 1,4 mln do 1 mln rocznie. Jednocześnie, dzięki współpracy unijnych organów ścigania, wzrosła ich wykrywalność z 56,2 procent w 2004 r. do 65,9 procent w roku ub. W tym okresie odnotowano także mniej zabójstw – spadek z 980 do 759.
Do niewątpliwych sukcesów należy fakt, że od dnia dzisiejszego (1 maja 2009 r.) Polacy będą mogli legalnie pracować w 13 krajach starej Unii Europejskiej. Tylko dwa kraje – Niemcy i Austria – nie zdecydowały się jeszcze na pełne otwarcie swoich rynków pracy dla obywateli RP. Prawdopodobnie migranci z Polski, dotychczas skoncentrowani głównie na Wyspach Brytyjskich, bardziej się rozprzestrzenią po kontynencie. Choć i ten sukces jest nie bez pewnych stron ujemnych, by wspomnieć tylko o powstaniu nowej klasy porzuconych przez jedno lub oboje rodziców eurosierot czy brak w Polsce wielu pracujących na saksach fachowców.
Polska gospodarka zyskała najwięcej na uczestnictwie w jednolitym rynku UE i we Wspólnej Polityce Rolnej, jak wynika z raportu Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej (UKIE). Około 44 miliardów złotych ($12,5 mld). Wprawdzie kraje „Starej Unii” dostały jeszcze więcej pomocy dla swego sektora rolniczego, ale i tak był to poważny zastrzyk gotówki, który trafił do ok. 1,4 miliona polskich rolników. W efekcie chłopi, którzy należeli do największych eurosceptyków, stali się gorącymi zwolennikami członkostwa w UE.
Raport UKIE zwraca uwagę, że Polska znalazła się wśród państw, które w 2009 r. mają szanse na uniknięcie recesji i uznawane są za najbardziej konkurencyjne gospodarki UE, co w dużej mierze zawdzięcza członkostwu w Unii, które okazało się amortyzatorem zabezpieczającym przed wstrząsami w światowej gospodarce.
Do innych dobrodziejstw członkostwa raport zalicza m.in. unijną pomoc finansową dla budowy i modernizacji wielu dróg ekspresowych, regionalnych i lokalnych oraz modernizacji kilku fragmentów linii kolejowych i budowy ostatniego odcinka warszawskiego metra (kolejki podziemnej). Wzrosło też bezpieczeństwo energetyczne Polski, gdyż w razie przerw w dostawach rosyjskiej będzie miała dostęp do pomocy unijnej.
W ocenie autorów raportu największym sukcesem Polski była inicjatywa Partnerstwa Wschodniego adresowana do sześciu państw Europy Wschodniej i Kaukazu Południowego. Zalety członkostwa można by ciągnąć dalej, ale warto też wziąć pod uwagę, że dzięki powiązaniom Polski z Unią urzędnicy UKIE zawdzięczają swoje nierzadko tłuste posadki. Są niejako zmuszeni do podkreślania słuszności tej decyzji i podnoszenia superlatyw członkostwa, marginalizując zarazem porażki i pułapki.
Jedno z głównych niebezpieczeństw stanowi olbrzymia, kosztowna, tonąca w dokumentacji i wciąż puchnąca brukselska superbiurokracja, w dużej mierze służąca dobrobytowi i interesom własnych, coraz liczniejszych urzędników. Za zasłoną dymną górnolotnych, trafiających do intelektualno-medialnych elit sloganów, jak wolność, demokracja, nowoczesność, dobrobyt, postęp i tolerancja, kryją się wielkie pieniądze i przywileje dla brukselskich eurokratów w postaci tłustych synekur, premii, stypendiów i innych dobrodziejstw. U zwykłych ludzi zainteresowanie czerwcowymi wyborami do Europarlamentu jest nieduże (w Polsce do urn prawdopodobnie pójdzie zaledwie 25-30 procent wyborców), za to nie brak kandydatów na europosłów, którzy zarabiają wielokrotnie więcej w Brukseli niż posłowie polskiego Sejmu.
Nie ulega kwestii, że Wspólnota Europejska jako Europa suwerennych ojczyzn, które się łączą do osiągania wspólnych celów, jest celem mądrym i godziwym. Taką wizję mieli twórcy tej wspólnoty. Także i dziś bliska współpraca europejska jest ze wszech miar wskazana wobec coraz silniejszej konkurencji ze strony Azji, szczególnie Chin i Indii, które stają się supermocarstwami gospodarczymi. Ale kiedy sobie a muzom tworzy się biura, komisje i działy (personel, komputery, samochody itp.), te muszą sobie wymyślać jakieś zadania. Bywa, że usiłują dyktować Brytyjczykom skład ich tradycyjnych kiełbasek, orzekać, że lubiane nad Bałtykiem szprotki to śmieci i wyliczać dopuszczalną krzywiznę ogórków.
Kiedy Traktat Konstytucyjny został odrzucony w referendach przez Francuzów i Holendrów, brukselscy euroentuzjaści dokonali w nim kosmetycznych zmian i nazwali go Traktatem Lizbońskim. Aby stonować nieco próbę utworzenia superpaństwa, eurokraci zrezygnowali z własnej flagi, oficjalnego hymnu czy paru innych atrybutów państwowości. Dla niepoznaki postanowili zrezygnować z urzędu wszecheuropejskiego ministra spraw zagranicznych, bo w terminologii Traktatu Lizbońskiego ma się nazywać „wysokim przedstawicielem do spraw międzynarodowych”. Zamiast prezydenta, na czele Unii Europejskiej ma stanąć przewodniczący.
Ale te drobne modyfikacje nie zwiodły Irlandczyków, którzy w referendum odrzucili Traktat Lizboński. Zrozumieli bowiem, że traktat ten położyłby podwaliny pod niespotykaną w dziejach Europy wielką, scentralizowaną superbiurokrację porównywalną jedynie z nieświętej pamięci Związkiem Sowieckim. Irlandczycy odrzucili Traktat Lizboński, ponieważ boją się zdominowania przez największych graczy unijnych i całkowitej utraty suwerenności i kontroli nad własnym krajem. Nie chcą ujednolicenia podatków, które akurat w Irlandii są najniższe w Unii. Nie chcą, by Unia zmusiła ich do uczestnictwa we wspólnych siłach zbrojnych, co stanowiłoby pogwałcenie tradycyjnej irlandzkiej neutralności. I nie chcą, żeby Bruksela dyktowała im rzekomo „postępowe” prawo aborcyjne.
Z wyjątkiem neutralności wojskowej prezydent Lech Kaczyński kierował się podobnymi względami, nie składając swego podpisu pod Lizboną. Podczas gdy eurofanatycy się pienili i grozili ukaraniem Irlandii za wynik referendum, prezydent RP powiedział: „Trzeba z szacunkiem odnieść się do decyzji Irlandczyków, którzy w referendum odrzucili Traktat Lizboński. Nic nie może być wymuszone, bo UE jest związkiem wolnych narodów i wszystkie muszą być w taki sam sposób traktowane i szanowane”.
Faktem jest, że nadal ważą się dalsze losy Unii. Czy rozwijać się będzie w stronę scentralizowanych Stanów Zjednoczonych Europy, czy stanie się federacją suwerennych ojczyzn? Mające największe wpływy w Unii Niemcy i Francja często pragną własną wizję narzucić reszcie, oczywiście rzadko kiedy ze szkodą dla siebie. Bardziej przyjazna niż taki dyktat jest możliwość wynegocjowania wyłączeń spod niektórych rygorów unijnych.
Na samym początku Zjednoczone Królestwo i Norwegia wywalczyły sobie wyłączenie z przymusowego przyjęcia wspólnej waluty, a niedawno Brytyjczycy ustalili z Brukselą, że Unia nie będzie im narzucać ustawodawstwa pracy. Niemcy wynegocjowały sobie prawo do finansowania wschodnioniemieckich stoczni wbrew zasadom UE zakazującym takich działań. Polsce udało się wyłączyć z unijnych przepisów rodzinnych, w obawie m.in. przed próbami narzucenia praw do ado
pcji dla par homoseksualnych.
Mimo to, obecny euroen-tuzjastyczny rząd premiera Tuska podejrzliwie patrzy na wszelkie takie wyłączenia. Chce, żeby Polska się całkowicie wtopiła w Unię i naciska na prezydenta, by podpisał „Lizbonę” jak najszybciej. Innych spornych unijnych spraw nie brakuje: zarówno między lewicowo-liberalnymi euroentuzjastami a bardziej powściągliwymi konserwatystami w kraju, jak i między mocarstwami a mniejszymi krajami w Unii, choć linie podziału czasami się różnią. Przykładem może być budowa rurociągu Rosja – Niemcy przez Bałtyk z pominięciem interesów Polski. Powstają napięcia między krajami, które w przetargach nie są w stanie konkurować z wielkimi firmami z czołowych krajów europejskich.
Dla Polski obecnie rysuje się istna katastrofa: faktyczna likwidacja przemysłu stoczniowego. Ponieważ wbrew unijnym przepisom państwo polskie wspomagało finansowo upadające stocznie, Bruksela postawiła ultimatum: muszą te pieniądze oddać. A że nie mają z czego, wkrótce pójdą pod młotek. Prawdopodobnie zostaną rozprzedawane kawałkami różnym sektorom tak, że żaden statek tam już nigdy nie powstanie. Tymczasem, z powodu globalnego kryzysu, inne rządy UE dotują nie tylko sektor bankowy, ale także różne gałęzie swojego przemysłu.
Czy dzieje się tak, ponieważ – jak twierdzi biskup Tadeusz Pieronek – Polska, która ma tylko jednego komisarza i kilka osób na dość poślednich stanowiskach, jest niewidoczna w Unii? Czy korzystnie wpłyną na tę sytuację polscy europosłowie, którzy zostaną wybrani w czerwcu? Czy będą w Brukseli aktywnie i skutecznie lobbować za polskim interesem narodowym, czy raczej wpadną w eurourzędniczą pogoń za pieniądzem, sławą i przywilejami?
Robert Strybel
Plusy i minusy Unii Europejskiej - (Korespondencja własna „Dziennika Związkowego”)
- 05/04/2009 04:03 PM
Reklama








