Warszawa – Wiele na to wskazuje, że urzędujący polski premier Donald Tusk jest idealnym, podręcznikowym wręcz politykiem. Z tym, że według ideału i podręcznika XV-wiecznego włoskiego filozofa sprawowania władzy, Mikołaja Machiavelliego, który twierdził, że głównym celem polityki jest dorwanie się do władzy i pozostanie przy niej.
W tym celu wszystkie chwyty są dozwolone.
Pojęcie to rządzący obóz Platformy Obywatelskiej uzupełnił i zaktualizował czynnikiem „piaru” (skrót od „public relations”), czyli propagandy wizerunkowej, nieznanej w dobie włoskiego autora „Księcia”. Polega to na pilnowaniu słupków poparcia i popularności oraz dostosowaniu swoich wypowiedzi i działań do ich wyników. Natomiast nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o machiawelskie wskazania konieczności wytyczania celów, zarówno krótkoterminowych, jak i dalekosiężnych, oraz uporczywe dążenie do ich osiągnięcia.
Bliższym celem Tuska jest wygranie przez Platformę wyborów do Parlamentu Europejskiego 7 czerwca, a dalszym – objęcie urzędu Prezydenta RP w wyniku przyszłorocznych wyborów. Wszystkie posunięcia premiera i jego otoczenia podporządkowane są tym dwóm celom. Nawet kosztem interesów narodu. Przynajmniej tak twierdzą jego przeciwnicy.
Przez dłuższy czas rząd uważał deficyt budżetowy jako świętość, której nie wolno pogwałcić, i atakował opozycję, która proponowała jego powiększenie, aby ożywić gospodarkę w obliczu globalnego kryzysu. Tak zresztą robi Obama i inni przywódcy zachodni. Gdy dalsze obstawanie przy sztywnym deficycie okazało się niemożliwe, Tusk przyznał, że trzeba będzie budżet ponownie rozważyć. Dodał jednak (i to jest ważne!), że zamierza to uczynić na przełomie czerwca i lipca. Czyli wtedy, kiedy będzie już po wyborach europarlamentarnych. W przeciwnym razie niekorzystna, dla tej czy innej grupy, decyzja budżetowa rządu mogłaby ujemnie dla Platformy odbić się na wynikach głosowania.
Takie podejście było jeszcze bardziej widoczne w przypadku odbytej w tym tygodniu niby-debaty premiera z gdańskimi stoczniowcami. Dla jednych była to debata, której nie było, dla innych „teatrem jednego aktora” lub wręcz „wyreżyserowaną farsą”. Wszystko się zaczęło 29 kwietnia, kiedy podczas warszawskiego kongresu Europejskiej Partii Ludowej (w skład której wchodzi tuskowska Platforma) stoczniowcy urządzili przed Pałacem Kultury protest wraz z paleniem kukły Tuska i opon oraz przepychankami z policją.
Obawiając się powtórki takiej demonstracji, Tusk ogłosił, że przenosi obchody 20. rocznicy wyborów czerwcowych z udziałem zaproszonych notabli zagranicznych z Gdańska do Krakowa. Ale ponieważ większość Polaków nie poparła tej decyzji, co wykazały sondaże, premier zaczął szukać wyjścia z opresji. Zgodził się m.in. na rozmowę ze stoczniowcami. Ale, jak niestety na polską scenę polityczną przystało, rozpoczął się kolejny cyrk.
Robiąc dobrą minę do złej gry, Tusk wówczas powiedział: „Jestem do państwa dyspozycji. Proszę – zaproście aktyw związkowej Solidarności Stoczni Gdańskiej i mnie bez obstawy”. Gotowość wejścia w samą paszczę lwa – i to w pojedynkę – mogło dowodzić niezwykłej odwagi premiera. Myliłby się jednak ktoś, sądząc, że miała to być szczera, otwarta i niczym nieskrępowana dyskusja, w której obie strony mogłyby swobodnie wyłożyć swoje żale i pretensje i szukać jakiegoś sensownego kompromisu.
Do komitetu protestacyjnego „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej przystąpiło także lewicowe Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych, a te dwa związki reprezentują ponad 90 procent załogi, więc związkowcy uważali, że z nimi będzie premier rozmawiał. Ale strona rządowa uparła się, że w debacie muszą także wystąpić dwa małe związki, uważane przez stoczniowców za przybudówki Platformy Obywatelskiej. Ponadto Tusk nie chciał, aby debatę prowadził moderator, jak sugerowała strona związkowa, a na całą debatę wyznaczył niecałą godzinę. Istniała obawa, że przez ten krótki czas będą się wzajemnie atakować duże związki antyrządowe i małe prorządowe, a premier będzie mógł wszystkimi manipulować i odegrać rolę rozjemcy zwaśnionych stron.
„Zostaliśmy zaproszeni na wesele, a nam się narzeczoną zmienia. A ja mówię: nie z tą narzeczoną i nie na takich warunkach – powiedział Roman Gałęzewski, przewodniczący „Solidarności” Stoczni Gdańskiej. – Premier stchórzył. Na debatę wziął przybudówki. Celem premiera jest wprowadzenie chaosu”. Według wiceprzewodniczącego stoczniowej „Solidarności” Karola Guzikiewicza, premier chciał wprowadzić „konia trojańskiego” w postaci mniejszych związków, mających poparcie zaledwie 10 procent, które zostały zaproszone, żeby przytakiwać premierowi.
Twierdząc, że nie chcą rozmawiać z klakierami, którzy działają ręka w rękę z zarządem stoczni, „Solidarność” i OPZZ zerwały rozmowy, ale zaprosili premiera, aby z nimi się spotkał przy głównej bramie stoczni godzinę przed zaplanowaną na Politechnice Gdańskiej debatą. Tusk się przy bramie nie pojawił, a debata się odbyła, choć wyglądało to dość groteskowo. Na środku sporego dziedzińca siedział Tusk naprzeciwko dwóch przedstawicieli wspomnianych małych związków zawodowych.
Trzej uczestnicy debaty dobrych 10 minut zmarnowali na ubolewaniu nad tym, że przedstawiciele „Solidarności” i OPZZ zbojkotowali debatę, a cała rozmowa niewiele wniosła ani wyjaśniła. Premier nie zgodził się z sugestią Marka Bronka, szefa związku zawodowego „Okrętowiec”, który zaproponował, żeby Sejm powołał komisję śledczą, by raz na zawsze wyjaśnić, kto ponosi odpowiedzialność za doprowadzenie polskich stoczni do upadku. Premier z tym się nie zgadzał, twierdząc, że nie chce grzebać się w przeszłości, ale działać na rzecz uratowania firmy.
Po debacie, pilnie śledzonej na ekranie przez „Solidarność” i OPZZ, Guzikiewicz zarzucił Tuskowi kłamstwo, bo ten mówił, że stocznia otrzymała 600-700 milionów złotych pomocy, podczas gdy raport Najwyższej Izby Kontroli wspomina tylko o kilkudziesięciu milionach złotych. „Hańba! Doszło do fałszerstwa dokumentów! – krzyczał. – Domagamy się natychmiastowej komisji śledczej!” Poseł Platformy Sławomir Nitras zarzucił Guzikiewiczowi „obrzydliwe kłamstwo”.
Prawa ręka Tuska, Zbigniew Chlebowski, powiedział, że potrzebna jest nie komisja śledcza do zbadania restrukturyzacji stoczni, lecz psychiatryczna do zbadania Guzikiewicza. Inny klakier premiera, Stefan Niesiołowski, mówił o „związkowym chamstwie”. Obie strony wzajemnie zarzucały sobie tchórzostwo – stoczniowcom, że nie przyszli na debatę, a Tuskowi, że nie spotkał się z nimi przy stoczniowej bramie. Ale kto w końcu wygrał tę debatę, jeśli tak to dziwaczne spotkanie można nazwać?
Jedni sugerują, że premier wpadł w pułapkę propagandową zastawioną na stoczniowców, bo pośród zwalczających się stoczniowców chciał się wykreować na męża opatrznościowego, którego rząd robi, co może, aby uratować przemysł stoczniowy. Kluczowym argumentem miało być znalezienie w ub. tygodniu arabskiego kupca na stocznie w Gdyni i Szczecinie, który zamierza kontynuować produkcję statków. Inni twierdzą, że stoczniowi związkowcy dają się wpędzać w chuligańskie protesty przez Prawo i Sprawiedliwość.
Ale raz jeszcze to tak naprawdę nikt nie wygrał, a przegrała Polska. Mieliśmy tu do czynienia z kolejną odsłoną niekończącej się wojny Platforma – PiS. Te dwa obozy tak skutecznie wysyłają w świat obraz wiecznie skłóconych Polaków, że miej
sca już nie starczy na zbyt wiele poza tym. Komisja Europejska (rząd Unii Europejskiej) na swoim oficjalnym kanale internetowym YouTube opublikowała ostatnio trzyminutowy filmik opowiadający o obaleniu komunizmu, w którym wiodąca rola Polski została całkiem zmarginaelizowana.
„Nie wyobrażam sobie, żeby w filmie nie było mowy o „Solidarności” i papieżu Janie Pawle II” – skomentował sprawę polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Nie było w nim mowy o okrągłym stole ani o wyborach z 4 czerwca, które doprowadziły do upadku żelaznej kurtyny. Pokazano tylko migawki z przemówienia generała Jaruzelskiego ogłaszającego stan wojenny i migawkę z demonstracji ulicznej. Na szczęście ostro zaprotestował ambasador przy Unii Europejskiej Jan Tombiński, który zażądał szybkiej i zdecydowanej reakcji. Otrzymał obietnicę, że błąd zostanie naprawiony.
To dobrze, że władze RP są zdolne do awaryjnego działania w krytycznych momentach. Szkoda tylko, że nikt na okrągło nie pracuje nad pozytywnym wizerunkiem Polski w naszym globalnym świecie, rywalizującym o prestiż narodowy, inwestycje, kontrakty i turystów. Może premier Tusk powierzyłby to zadanie swoim wielce zasłużonym doradcom, propagandystom i wisażystom, którzy tak ciężko pracują nad poprawą jego politycznego profilu i osobistego wizerunku!
Robert Strybel
Premier, związkowcy i wizerunek (Korespondencja własna „Dziennika Związkowego”)
- 05/29/2009 06:06 AM
Reklama








