Warszawa – Minęły główne obchody 20. rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r., które utorowały drogę do upadku żelaznej kurtyny, bloku sowieckiego, Paktu Warszawskiego i samego ZSRR. Od tego czasu minęło 20 lat i trudno uwierzyć, że ten sam obóz, który wówczas solidarnie przeciwstawiał się o wiele silniejszemu reżimowi i zmieniał komunistyczne porządki, obecnie zwalcza samego siebie. Dwie wywodzące się z solidarnościowego pnia duże partie – rządząca Platforma Obywatelska i opozycyjne Prawo i Sprawiedliwość – nie tylko różnią się w ocenie pokojowego przejęcia władzy w 1989 r., ale nawet nie potrafią się porozumieć, jak i gdzie tę rocznicę świętować.
A miało być solidarnie, razem, ręka w rękę. I tak było przed 20 laty, choć wszystko na włosku wisiało. Uczestnicy tych wydarzeń wspominają, ile wówczas było niepewności, zagrożeń i niespodzianek. Choć ówczesne wybory do Sejmu zostały tak pomyślane, aby były wolne tylko w 35 procentach (o tyle mandatów można było swobodnie rywalizować, a resztę reżim zarezerwował dla siebie), „Solidarność”, wygrała wszystko co było do wygrania, wprawiając wszystkich w zdziwienie. Zapytany 20 lat temu przed wyborami, jaki przewiduje wynik, Lech Wałęsa powiedział: „Byłoby dobrze, gdybyśmy dostali 23-25 procent miejsc w sejmie, a w senacie może połowę”.
Podobnie myśleli ludzie reżimu Jaruzelskiego. Zgadzając się na częściowo wolne wybory strona reżimowa wyznaczyła ich datę w taki sposób, aby na kampanię było zaledwie parę tygodni. „Solidarność” miała jedną gazetę i bardzo ograniczony dostęp do radia i telewizji, a rządzący mieli całą resztę: media, cenzurę, zapasy papieru, a w razie czego milicję, SB i wojsko.
Reżim nie zdawał sobie sprawy z niechęci, jaki budził w narodzie, i nie liczył się z siłą publicznego entuzjazmu dla solidarnościowej opozycji. Zamiast rozbudowanej infrastruktury politycznej i płatnych kadr, jakimi dysponowali komuniści, „Solidarność” robiła kampanię na kolanie. Wszędzie była pełna improwizacja, samopomoc sąsiedzka i praca ochotnicza. Ludzie wydawali ostatnie grosze na różne kwesty strony opozycyjnej. Za punkt honoru każdy uważał pokazanie się ze znakiem „Solidarności” w klapie, a młodzi chłopcy całymi nocami plakatowali miasta zachęcając wyborców do głosowania na ludzi Wałęsy.
Kiedy w wyborach padła prawie cała lista krajowa, zawierająca nazwiska czołowej reżimowej elity, strona solidarnościowa obawiała się, że wybory mogą zostać unieważnione, bo takiego czegoś kontrakt okrągłostołowy nie przewidywał. Nic takiego jednak się nie stało, choć Jaruzelski był pod silną presją partyjnego „betonu”, uważającego każdy kompromis za porażkę.
Rzeczy mogłyby się skończyć inaczej, gdyby na Kremlu zamiast Gorbaczowa rządził jakiś Breżniew czy inny Andropow, gdyby nie było Papieża-Polaka…
Komuniści chcieli, żeby „Solidarność” weszła do rządu jako mniejszościowy współkoalicjant, ale na to nie zgadzali się przywódcy opozycji. Poprzez różne zakulisowe rozmowy, targi i manewry polityczne, Jaruzelski został wybrany prezydentem, dawni zniewoleni sojusznicy PZPR (ZSL i SD) przeszli na stronę „Solidarności”, a we wrześniu powstał pierwszy w istniejącym jeszcze wówczas bloku sowieckim niekomunistyczny rząd Tadeusza Mazowieckiego. Siłowe w nim ministerstwa nadal pozostawały w rękach PZPR (Kiszczak i Siwicki), ale w zasadzie nie przeszkadzało to demokratycznym reformom.
Dziś dla ludzi z opozycji antykomunistycznej i niepodległościowej Okrągły Stół był zdradą narodową albo, w najlepszym wypadku, zgniłym kompromisem idącym zbyt daleko na korzyść dawnego reżimu, którego ludzie mogli pozostać na scenie politycznej. Próbą dokończenia tej rewolucji był projekt IV RP promowany w okresie dwuletnich rządów braci Kaczyńskich (lata 2005-2007). Obóz „Gazety Wyborczej”, czyli lewica laicka, oraz liberałowie z Platformy Tuska uważają, że podważanie ustaleń Okrągłego Stołu, który zapewnił komunistom „miękkie lądowanie”, mogłoby mieć niebezpieczne konsekwencje.
Wyniki wcześniejszych wyborów przeprowadzonych w 2007 r. pokazały, że większość elektoratu popiera łagodniejszy kurs Platformy od twardszej antykomunistycznej linii PiS. Podobnie stało się w czasie przeprowadzonych w ub. niedzielę wyborów do Parlamentu Europejskiego, które ponownie wygrała Platforma, zdobywając ponad 44 procent głosów, co daje jej 25 mandatów, czyli połowę miejsc należących się Polsce w ponad 700-osobowym zgromadzeniu brukselskim. PiS przyciągnęło do siebie ponad 27 procent głosów i wyśle do Brukseli 15 posłów. Post-komuniści z SLD będą mieli siedmiu przedstawicieli, a ludowcy – trzech.
Niespełna 25 procent Polaków pofatygowało się do lokali wyborczych, o wiele mniej niż w innych krajach Europy. Ale temu nie można się dziwić. Większość ludzi, z którymi rozmawiałem na ulicy w ub. niedzielę, uważała, że te wybory to strata czasu, że mają ważniejsze rzeczy na głowie, że kandydatów na europosłów nie brakuje, bo taki zarabia ponad 300 tys. złotych rocznie, nie mówiąc o różnych dodatkach i świadczeniach.
Na temat niskiej frekwencji znany publicysta Bronisław Wildstein napisał: „Może po prostu należy się zastanowić nad zdrowym rozsądkiem obywateli, którzy nie chcą uczestniczyć w wyborach do ciała, którego kompetencje są nieokreślone, a co więcej – ciągle się zmieniają? Może rozsądek ten podpowiada, aby nie legitymizować działań, na które wpływ można mieć znikomy, a których celem jest pozbawienie go nas w ogóle?”
O zakompleksiałej polskiej elicie, która ośmiesza interesy narodowe i każe rodakom rozpłynąć się we wszecheuropejskim tyglu, by przypodobać się Brukseli, Wildstein komentuje: „Nasze wykształciuchy mają kompleksy. Im bardziej czują swoją niższość wobec mitycznej Europy, tym bardziej kompensują ją sobie pogardą dla własnych rodaków. Być może nieco podobne poczucie wyższości nad swoimi zwyczajnymi pobratymcami odczuwają zachodnioeuropejskie elity. Nigdy jednak nie odważyłyby się tego demonstrować publicznie. To świadczy o ich realnej wyższości nad ich polskimi odpowiednikami”.
Tegoroczne wybory do Europarlamentu odbyły się w Polsce w momencie, kiedy jeszcze nie opadły emocje po rocznicowych nieporozumieniach. Wszyscy mieli się spotkać pod Trzema Krzyżami na terenie Stoczni Gdańskiej, politycy, związkowcy i zwykli Polacy oraz ważni goście zagraniczni. Ale premier Tusk wystraszył się stoczniowców palących opony i wykrzykujących antyrządowe hasła w obronie przemysłu stoczniowego pod koniec kwietnia i postanowił obchody przenieść do Krakowa. Zaczęła się miesięczna batalia słowna za i przeciw takiej alternatywie.
W efekcie premier Tusk, Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i ostatni polski prezydent emigracyjny Ryszard Kaczorowski świętowali z kanclerz Niemiec Angelą Merkel i szefami innych krajów dawnego bloku sowieckiego na Wawelu. W tym samym czasie na drugim końcu Polski prezydent Lech Kaczyński, „Solidarność”, prymas Józef Glemp i działacze PiS obchody rozpoczęli od rocznicowej mszy polowej przy bramie Stoczni Gdańskiej. O dziwo, Tusk, wychwalając zasługi Lecha Wałęsy, także wspomniał o tym, jak przed 20 laty przywódcy „Solidarności” pomagał wówczas młody działacz opozycyjny Lech Kaczyński.
Prezydent Kaczyński nie odwzajemnił ciepłych na pozór słów premiera, mówiąc, że to musieli mu podpowiedzieć doradcy polityczni i specjaliści od wizerunku. Za to prezydent ukuł kolejne powiedzonko, które na pewno długo będzie się mu przypisywać. Bez wymieniania kogokolwiek, o obecnym rządzie powiedzi
ał: „Cudów nie ma, wszystko ściema!”
Przez cały czas prezydent i premier się unikali. Już w przededniu rocznicy, odbyła się uroczystość w Sejmie z udziałem szefa Parlamentu Europejskiego, przedstawicieli parlamentów krajów Unii Europejskiej, Wałęsy, Mazowieckiego, Kwaśniewskiego i innych dystyngowanych gości. Jednocześnie otwarto w gmachu sejmowym wystawę pt. „Polska droga do niepodległości 1980-1989”, obrazującą najważniejsze wydarzenia lat osiemdziesiątych. Zarówno prezydent Kaczyński, jak i premier Tusk, pojawili się w Sejmie na otwarciu wystawy, ale w taki sposób, żeby się nie spotkali. Następnie, po jej obejrzeniu, każdy czmychnął w swoją stronę.
Ale były i inne obchody. Na Placu Piłsudskiego w Warszawie tysiące młodych katolików zebrało się na modlitewnym czuwaniu z okazji odsłonięcia krzyża papieskiego. Prosty biały krzyż stoi po przeciwnej stronie placu od Grobu Nieznanego Żołnierza, na miejscu, gdzie przed 20 laty Jan Paweł II wypowiedział wiekopomne słowa: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi… tej ziemi”.
W Katowicach z kolei odbył się wiec protestacyjny przeciwko rządowi, żeby pokazać – jak powiedział szef „Solidarności” Śląsko-Dąbrowskiej Piotr Duda, że „po 20 latach nie wszystko wygląda tak, jak wówczas Polacy tego oczekiwali”. Do protestu „przeciwko bezczynności rządu w walce z kryzysem i lekceważeniu przez rządzących dialogu społecznego” wprzęgnięte zostały husarskie flagi, bębny, górnicza orkiestra, atrapa tonącego Titanica, karykatura premiera Tuska i otwierająca pochód platforma z nagłośnieniem.
Jak by to wszystko zgrabnie podsumować? Niestety nic mi do głowy nie przychodzi, więc poprzestanę na znanym truizmie: jaki kraj, takie obchody!
Robert Strybel
Jak kto świętuje, jak kto głosował? (Korespondencja własna „Dziennika Związkowego”)
- 06/16/2009 05:32 AM
Reklama








