Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama KD Market

Koniec piekła?

W ubiegłą sobotę na pokładzie samolotu rejsowego ‘Lotu’ z Chicago do Warszawy znalazł się szczególny pasażer. Sześćdziesięciotrzyletni Leszek Kuczera wracał do Polski po piętnastu latach w USA.
Przed trzema laty nie było amerykańskiej gazety, stacji radiowej czy telewizyjnej, gdzie nie informowano by o tym Polaku. Głównie jako bohaterze „Polish joke”.
„Dziennik Związkowy” poświęcił mu reportaż starający się być bliżej prawdy niż głupiego antypolskiego stereotypu.
Piekło na Greenpoincie
Ten pożar widać było nawet z... kosmosu. Zdjęcia satelitarne pokazują orgię ognia i dymu trwającą przez dobę, a potem jeszcze dogaszaną przez kolejnych dwanaście godzin. To było „Piekło nr 2” od World Trade Center, mówił polski strażak, który gasił i wtedy, 11 września 2001 roku na Manhattanie i teraz, 2 maja 2006 r., na nabrzeżu East River wzdłuż West Street na Greenpoincie.
Dzięki temu piekłu polska enklawa na Brooklynie znalazła się na topie informacyjnym mediów. Wydawało się, że szybka policja nowojorska dopisała już polską puentę. NYPD obwieściło pojmanie sprawcy. Operatorem piekła miał być 59-letni wówczas, bezdomny lublinianin Leszek Kuczera. Polski diabeł. Z satysfakcją sylabizowano jego nazwisko trudne poprawnie do wymówienia, podobnie jak imię.
Ta semantyczna „obcość” podkreślała odrażającą egzotykę i iracjonalizm zdarzenia, dobrze przy tym pasując do standardowego wizerunku Polaka-idioty z dowcipów. Wszystko grało przez kilka dni. Potem ta konstrukcja zaczęła się walić.
Osiem hektarów ognia
Czegoś takiego uczestniczący w akcji gaśniczej strażacy nie pamiętali.
Płonące, wielopiętrowe XIX-wieczne zabudowania Greenpoint Terminal Market (mieszczące niegdyś m.in. największą na świecie fabrykę lin) widoczne były z pozostałych dzielnic nowojorskich. Od tego widoku zaczynał się każdy dziennik telewizyjny 2 maja br. Ogółem w akcji gaśniczej brało udział 107 jednostek i niemal pół tysiąca strażaków. Zniszczonych zostało 15 budynków na obszarze 8 hektarów. Nic dziwnego, że ustalenie sprawcy gigantycznego pożaru stało się punktem honoru nowojorskiej policji. Przede wszystkim specgrupy o nazwie Arson & Explosive Squad NYPD zajmującej się podpaleniami i przestępczymi eksplozjami. Sukces był potrzebny bardzo.
Był on tak samo potrzebny, jak teren ogarnięty ogniem inwestorowi. Ale bez niepotrzebnych mu zabudowań fabrycznych.
Joshua Guttman nabył Greenpoint Terminal Market za 400 mln dolarów, by postawić tam kompleks apartamentowy, po wcześniejszym – ma się rozumieć – wyburzeniu starych budynków. Miał do interesu wspólnika oraz bank chętny kredytowania. Biznes plan się zgadzał. No bo kto nie chciałby mieszkać w eleganckich wieżowcach naprzeciwko najlepszej części Manhattanu, oddzielonej tylko wstęgą rzeki, z własnym molo dla łodzi żaglowych i wypasionych motorówek oraz bulwarem do romantycznych przechadzek lub forsownego joggingu wedle upodobań? No, kto?
Miasto kręciło jednak nosem na wyburzanie, ze względu na wartość historyczną tej ruiny. Zniecierpliwony bank odmówił kredytu, wspólnik wycofał, a inwestor znalazł się z nożem na gardle. Dodać trzeba, że był w tym Guttman pechowcem. Już raz w 2004 roku miał podobną historię w dzielnicy Dumbo na Brooklynie. Też miał przerabiać magazyny na apartament i też – pech: miasto postawiło konserwatorski szlaban. Dwa tygodnie potem zabudowania ogarnęły płomienie. Sprawców nigdy nie ustalono. Był to jednak głównie pech policji.
2 maja br. analogiczne (nie) szczęście znów się przytrafiło temu samemu inwestorowi. W prasie nowojorskiej nie brakowało podejrzeń i głupich skojarzeń.
Właścicielowi nieruchomości przedstawiono 434 zarzuty dotyczące stanu zabezpieczenia budynków oraz ich stanu technicznego.
Nie wyglądało to dobrze wzięte do kupy.
Loteria nieszczęścia
W 1994 roku pracujący w lubelskim zakładzie energetycznym Leszek Kuczera wygrywa w loterii wizowej „zieloną kartę”. Jest to dla niego niespodzianka, bo sam niczego nigdzie nie wysyłał. Wręczyła go rodzina. Początkowo nie chce, ale ostatecznie wyjeżdża do Nowego Jorku. Wykonuje rozmaite prace budowlane, m.in. usuwanie azbestów. Zarabie nieźle. Wysyła pieniądze rodzinie, przyjeżdża w odwiedziny.
Na trzeci dzień po 11 września 2001 roku, firma w której pracuje, zostaje zaangażowana do odgruzowywania World Trade Center. Kuczera przepracuje tam kilkanaście tygodni.
Opowiadał koszmarne historie – wspomina żona. – Tu znalazł urwaną rękę, tam inne części ciała. Robił w strasznych warunkach, w szkodliwym pyle. Napatrzył straszności. Potem już nigdy nie był normalnym człowiekiem.
Na WTC zarobił bardzo dobrze. Zaraz przylgnęło do niego towarzystwo nierobów i obiboków. Stawiał. Nim się zorientował, kasa się skończyła, podobnie jak robota. W finale nie miał nawet na czynsz. Trafił na ulicę. Z niej zabrał go do prowadzonego przez siebie przytuliska dla bezdomnych Polaków pastor Krzysztof Steiner z United Methodist Church na Greenpoincie.
Polowanie na jelenia...
Polak trafiony został przez NYPD 8 czerwca Pokazano go na ogromnych zdjęciach w „New York Times” prowadzonego w kajdankach. Portertowano go jako idiotę, który pali pod dachem ognisko z opon samochodowych, aby na nim opalać kabel z izolacji, bo potrzeba mu miedzi... na wódkę. Po sprzedaniu złomu w cenie 1,25 dolara za funt.
Pastor Steiner oniemiał. Był przekonany, że jego podopiecznego w Nowym Jorku nie było, bo pracował o... 85 mil stąd.
Pond Eddy leży niedaleko Port Jarvis u zbiegu granic stanowych Nowego Jorku, New Jersey i Pensylwanii. Właściciel posiadłości na ponad 100 hektarów. Zbigniew Sarna miał 52 lata i mieszkał w Ameryce do 1982 roku, dokąd przybył z Bystrzycy Kłodzkiej. Z sukcesem prowadził firmę budowlaną zarobił i postanowił zainwestować w ośrodek wypoczynkowy, na którego terenie znajduje się hotel na 160 miejsc, gospoda, a nawet własny kościółek. Atrakcją jest 22-hektarowe jezioro i basen o wymiarach olimpijskich. Obiekt wymagał jednak gruntownej renowacji i przebudowy. Sarna dawał zatrudnienie rodakom. Dostał tu robotę Kuczera. Zjechał krótko po Wielkanocy.
Stuknąłem się w głowę i powiedziałem, że ktoś Leszkowi szyje buty. Przecież on do 11 maja był u mnie! Codziennie pracował z moimi innymi pracownikami. 6 maja był na komunii mego syna Michała. Jest na zdjęciach, na wideo. Ludzie mogą potwierdzić, że był tu, a nie gdzieś na Greenpoincie. Zeznam to pod przysięgą! – deklarował Zbigniew Sarna.
Jak powiedział, tak zrobił. “Jeleniowi” Leszkowi alibi wystawił Sarna Zbigniew.
„Jeleń” ma głos
W dziewiątym dniu od aresztowania, lublinianin, oskarżany o spowodowanie pożaru mógł przekazać opinii publicznej swą wersję. Dotarł do niego reporter Adam Lisberg z „Daily News” . „Mnie tam wtedy nie było!” – kategorycznie oświadczył. To samo, co wcześniej Sarna.
Leszek Kuczera twierdził, że udał się do Sarny z końcem kwietnia, a wrócił 14-15 maja 2006 r. z powrotem na Greenpoint. Nie miał wcale takiego zamiaru, ale namówił go kolega, z którym razem pracował. Jakby nie pojechał, nie byłoby całej afery. Teraz przeklina...
O pożarze magazynów dowiedział się od kolegów-bezdomnych, zamieszkujących okolice McCarren Park.
Wyjaśniał, że policjantom wszystko się pokręciło. Owszem opowiadał im, że bezdomni kumple palili ognisko z opon i kabli, ale w 2005 roku. Gliniarze potraktowali to, jako opis tego, co było 2 maja 2006 roku. Oczywiście w jego wykonaniu.
Czym podpadł, że go wrabiali? Leszek miał koncepcje dwie. Pierwsza, bo nie poszedł do sądu na sprawę o drobny wypadek. Druga to... Joshua Guttman. Właściciel magazynów kiedyś, na nabrze
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama