Warszawa – Ostatnie zamieszanie i przepychanki wokół polskich stoczni (z obfitymi rozgrywkami politycznymi w tle) pokazują, do czego doszło w zarządzaniu majątkiem narodowym Polaków. Swego czas kolejni ministrowie skarbu uznali ich prywatyzację za wielki sukces. Odsprzedali bowiem legendarną Stocznię Gdańską koncernowi ukraińskiemu, a stocznie w Gdyni i Szczecinie – bliżej nikomu nieznanemu kapitałowi arabskiemu.
Problem w tym, że katarski inwestor nie zapłacił obiecanych 400 milionów złotych i tuż przed terminem poprosił o jego przedłużenie. Na pierwszy rzut oka może to wyglądać na zawrotną cenę. Na pewno taką by była w indywidualnym posiadaniu piszącego, jak i czytających te słowa. Jednak w porównaniu z tym, co w dzisiejszych czasach się płaci za transfer gwiazd wielkiego sportu, są to grosze. A tu przecież chodzi o ogromny potencjał produkcyjny dwóch dużych stoczni bałtyckich.
Nie ulega najmniejszej kwestii, że wobec protestów stoczniowców i opozycyjnych oskarżeń o nieróbstwo rządowi chodziło o znalezienie jakiegokolwiek inwestora, byle szybko. Premier Donald Tusk czuł już presję zbliżających się przyszłorocznych wyborów prezydenckich, w których zamierza startować. Także w tym duchu można odczytać jego groźbę, że minister skarbu Aleksander Grad pożegna się z posadą, jeśli do końca sierpnia Katarczycy nie zapłacą.
Po upadku PRL-u na początku wielkiej transformacji do najbardziej obiecujących haseł należał wyraz „prywatyzacja”. Polaków nie trzeba było przekonywać, że prywatne jest lepsze, logiczniejsze, skuteczniejsze. Tam gdzie państwowy moloch przemysłowo-handlowy nie potrafił, prywaciarz sobie nieźle radził. W państwowym handlu mogło nie być – „nie dowieźli, nie ma, może za tydzień” – a na bazarze czy prywatnym sklepie jakoś było. Zresztą legendarny Pewex handlował głównie towarami prywatnych firm z Zachodu.
Duch prywatności owiewał zatem obrady Okrągłego Stołu oraz poczynania władz w pierwszych latach transformacji, początkowo z pełnym poparciem społeczeństwa. Wiadomo, ludzie lepiej gospodarują własnym majątkiem niż cudzym, zwłaszcza państwowym, czyli niczyim. Prywatny właściciel jest żywotnie zainteresowany wynikami tego gospodarowania, czyli zyskami, więc lepiej pilnuje interesu, mniej marnuje, lepiej oszczędza.
Korzysta na tym także konsument, bo konkurencja między prywatnymi biznesmenami wymusza lepsze produkty, niższe ceny i większe starania o klienta. Jako monopolista, państwowy moloch nie odpowiadał przed konsumentem, narzucał własne ceny i asortymenty, a z powodu rozbudowanej biurokracji i licznych ograniczeń nie mógł szybko reagować na potrzeby rynkowe, nawet gdyby chciał.
Zrazu kapitalizm miał niby same plusy. Pierwszy McDonald’s, pierwsze salony samochodowe z prawdziwego zdarzenia, półki w supermarketach uginające się od kolorowych towarów z całego świata. Po latach kartkowego handlu, ustawicznych braków, „japońskich” sklepów mięsnych („nagie haki”) i sklepów spożywczych z przysłowiowym octem, musztardą i czasem herbatą, Polacy zachłystywali się nowym dobrobytem. W sferze produkcyjnej nowocześnie i obiecująco brzmiały takie pojęcia jak prywatyzacja, restrukturyzacja i modernizacja, które zapewni inwestor strategiczny.
Ale rzeczywistość wkrótce okazała się znacznie brutalniejsza od wyobrażeń. Inwestor strategiczny, któremu sprzedano zakład, zwykle zaczynał od restrukturyzacji. Pogoń za maksymalnym zyskiem nieraz skłaniała go do całkowitego zaniedbania interesów pracowniczych, a nierzadko masowe zwolnienia były częścią jego strategii biznesowej. Zamiast tworzyć nowe miejsca pracy, ów prywatny inwestor niszczył istniejące, a istniejący personel menedżersko-inżynieryjny nierzadko zastępował własnym, przywiezionym z zagranicy.
Jako warunek udzielania kredytów w krajach tzw. wschodzących rynków, czyli nowokapitalistycznych, Międzynarodowy Fundusz Walutowy stawiał prywatyzację. Doprowadzało to do „fali prywatyzacyjnej” na gwałt, co w efekcie oznaczało przejęcie coraz więcej majątku narodowego przez obcy kapitał.
Apologeci globalizacji argumentują, że nieważna jest narodowość przedsiębiorcy, grunt, że osiąga dobre wyniki. Ale życie jest znacznie bardziej skomplikowane od prostych, jednowymiarowych argumentów. Obcy kapitalista zainwestował w Polsce, bo tu taniej, a sprzedać chce drożej, żeby dobrze zarobić. Nie będąc członkiem lokalnej społeczności, nie bardzo go obchodzą jej codzienne problemy. Mniej go też interesuje kraj i jego krajobrazy, czego przykładem może być międzynarodowy gigant Smithfield z USA, którego fabryki świń swymi ściekami dokonały katastrofalnych zniszczeń w środowisku.
Na szczęście niektóre plany dało się odwrócić. Wskutek protestów przed paru laty ówczesny minister skarbu wycofał się z planów prywatyzacji Polskiego Wydawnictwa Muzycznego. Okazało się, że potencjalni inwestorzy interesowali się głównie gruntami należącymi do tej wartościowej instytucji, a nie jej misją kulturalną. W tej sytuacji największe krajowe wydawnictwo muzyki poważnej, które ma prawo do utworów najważniejszych polskich kompozytorów, zostało uznane za dobro narodowe niepodlegające prywatyzacji i przeszło pod zarząd Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Jeśli chodzi o obcy kapitał, firma mająca swą siedzibę za granicą transferuje lwią część zysków do własnego kraju, reinwestując w Polsce tylko tyle o ile. Prędzej czy później taka prywatyzacja może doprowadzić do zaniku rodzimych marek, które zostaną zastąpione nazwami zagranicznych właścicieli. Jeszcze istnieją niektóre znane polskie marki, ale większość znajduje się w obcych rękach. By wspomnieć zaledwie kilka przykładów, dotyczy to m.in. szynki marki Krakus (Smithfield – USA), Wódki Wyborowa (Pernod – Francja), Wedel (Cadbury – Anglia), piwo Żywiec (Heineken – Holandia), piwo Okocim (Carlsberg – Dania), Winiary (Nestle – Szwajcaria).
Te przykłady najbardziej rzucają się w oczy konsumentowi w supermarkecie, ale oddano w ręce prywatne nie tylko wytwórnie artykułów spożywczych. Elektrociepłownie Warszawskie i Górnośląski Zakład Energetyczny zostały sprzedane szwedzkiej spółce Vattenfall. Podobnie Telekomunikacja Polska została sprywatyzowana na rzecz państwowej France Telecom. Co ciekawe, obie te zagraniczne firmy są państwowe. Prawie wszystkie duże banki są w obcych rękach, tylko jeszcze niektóre lokalne banki i kasy oszczędnościowe się trzymają.
W polskim przypadku prywatyzacji rodzimy biznes, który najbardziej na tym wszystkim skorzystał, wywodził się z PZPR. Nie bez kozery mówiło się o tzw. „samouwłaszczaniu się” nomenklatury, bo do procesów prywatyzacyjnych sprytnie powkręcali się dawni aparatczycy partyjni. Korzystając z wyrobionych w przeszłości wpływów i kontaktów, dzięki zręcznym manipulacjom przejmowały za bezcen majątek państwowy. Tworzyli własne firmy, często zapisane na dalekich krewnych, płatnych firmantów czy osoby fikcyjne.
Była w tym rażąca, podwójna niesprawiedliwość. Ci sami i im podobni ludzie, którzy przez 45 lat niszczyli polską własność prywatną i nie dopuścili do powstania rodzimej klasy kupiecko-przemysłowej, teraz dzięki sprytowi, przekrętom i lukom prawnym bogacili się na kapitalizmie, który tak gorliwie niedawno zwalczali. Z tego powodu dziś nie ma zbyt wielu wielkich polskich koncernów prywatnych, które mogłyby stanąć do przetargów prywatyzacyjnych.
Dziś polskie prawo jest szczelniejsze, ale straty i szkody wówczas poniesione są na ogół nieodwracalne. Ale także i dziś w prywatyzacji rząd widzi głównie źródło finansowania własnych potrzeb budżetowych. Plany rządowe do końca 2010 roku p
rzewidują prywatyzację co najmniej kilkunastu kluczowych spółek Skarbu Państwa w branży energetycznej i chemicznej, a także Giełdy Papierów Wartościowych oraz sprzedaż udziałów m.in. w Pekao SA, kopalni węgla Bogdanka na Lubelszczyźnie i zakładach petrochemicznych Lotos. Przebąkiwano też o sprzedaży giganta KGHM, jednego z liczących się producentów miedzi na świecie, ale protesty robotniczy zmusiły rząd do odłożenie tego zamiaru.
Szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak uważa, że prywatyzacja strategicznych spółek skarbu państwa zagraża bezpieczeństwu Polski. „Rząd nie może walczyć z kryzysem, chaotycznie wyprzedając najważniejsze spółki. Nasz rząd powinien brać przykład z innych krajów, które w czasach recesji otaczają je szczególną ochroną”. Taka była polityka poprzedniego rządu Prawa i Sprawiedliwości, który dużą wagę przywiązywał do zachowania w polskich rękach sektora strategicznych firm państwowych.
Obecny rząd, który szczególnie bacznie śledzi wyniki sondaży opinii publicznej, znajduje się pod silną presją kryzysu gospodarczego i deficytu budżetowego oraz przyszłorocznych wyborów. Gdy ktoś z rządu napomknął o podwyżce podatków, okazało się, że nie ma na to zgody w narodzie. Dlatego też tak nieodpartą pokusą jest dalsza prywatyzacja. Z dwojga złego ludzie prędzej wybiorą prywatyzację aniżeli wyższe podatki. Chyba, że dotyczy to załogi państwowego zakładu, któremu grozi zagraniczny inwestor strategiczny.
Robert Strybel
W krajowej gospodarce coraz mniej Polski (Korespondencja własna „Dziennika Związkowego”)
- 08/10/2009 05:12 AM
Reklama








