Było to pod koniec lipca 1941 roku. Z obozu oświęcimskiego uciekł więzień. Nazajutrz wczesnym rankiem znowu apel. Jak zwykle odliczenia, klątwy, bieganina, chrapliwe krzyki esesmanów, bicie bykowcem i głuche uderzenia buta o bezwładne ciała. Wreszcie więźniowie rozchodzą się do pracy oto- czeni żołnierzami i psami. Jedynie blok 14 zostaje na placu obozowym. Zbiega jeszcze nie ujęto. Jeżeli nie zostanie schwytany, więźniów czeka straszliwa zemsta komendanta obozu Fritzscha.
Na błękitnym niebie słońce pali niemiłosiernie. Godziny wloką się w nieskończoność. Co chwilę ktoś upada i czeka uderzenia lub kopnięcia butem. Śmierć jakby przysiadła z boku i czeka... Słońce zachodzi. Więźniowie wracają z pracy i ustawiają się do wieczornego apelu. W oddali druty kolczaste, wieżyczki strażnicze i morze głów ludzkich o szarych, zapadłych oczach.
Blok 14 stoi od świtu. Wśród pasiaków w trzecim rzędzie wyróżnia się więzień Franciszek Gajowniczek, zwany sierżantem. W piątym, na skrzydle – drobny, niewielki z charakterystycznym przechyleniem głowy w lewo – ojciec Maksymilian Kolbe – numer 16670. Na jego twarzy mimo potwornego zmęczenia maluje się spokój.
Wszyscy są u kresu sił. Twarze czerwone, spuchnięte od upału. Naokoło krążą esesmani i znęcają się nad stojącymi. Nadchodzi komendant Fritzsch... Krzyczy z wściekłością: “Zbiega nie ujęto! Dziesięciu z was pójdzie na śmierć głodową!” Wskazując palcem wyznacza: ten, ten, ten... Boże, zmiłuj się nade mną!” “Matko Najwiętsza, ratuj!’’ – padają westchnienia. “Milczeć!” – wrzeszczy Fritzsch.
Mimo tego wyrywa się jednemu wybranemu bolesna skarga: “Ach! moja żona, moje dzieci! Już was nigdy nie zobaczę!” Wtedy to stała się rzecz niesłychana. Na oczach wszystkich ojciec Kolbe wyszedł z szeregu, podszedł do komendanta i prosił go, aby mu pozwolił iść na śmierć za tego skazańca. ‘‘Kim ty jesteś?’’ – zapytał zdziwiony Niemiec. “Księdzem katolickim’’ – odpowiedział o.Kolbe. I, o dziwo, Niemiec zgodził się. Więzień Franciszek Gajowniczek wrócił do szeregu, a o. Kolbe poszedł za niego do bloku śmierci.
Pod eskortą esesmanów idą skazani do bunkra głodowego. Ojciec Maksymilian, sam słaniając się na nogach, podtrzymuje słabszego ze skazańców. Idzie spokojny, a nawet uśmiechnięty. Niskie, złowrogie drzwi rozsuwają się. Tam każą skazańcom rozebrać się do naga.
Bunkier śmierci, do tej pory zawsze pełen przekleństw i krzyków rozpaczy, zmienił się teraz w kaplicę rozśpiewaną i rozmodloną. Nawet esesmani zatrzymują się tuż obok bunkra i mówią między sobą: “To niesłychane! Zwykle klną, wrzeszczą i wyzywają, a teraz modlą się i śpiewają. Chyba ten ksiądz tak ich odmienił. Takiego klechy jeszcze nie mieliśmy. To musi być jakiś nadzwyczajny człowiek!’’
A tymczasem o. Kolbe modli się głośno i pociesza towarzyszy, przygotowuje ich na przejście do wieczności. Minęło dwa tygodnie. Inni już poumierali, a o. Kolbe jeszcze żyje. On, taki wątły i chorowity, wytrzymał dwa tygodnie bez okruszyny chleba i kropli wody, aż hitlerowcy dobili go zastrzykiem z fenolu.
Stało się to 14 sierpnia 1941 roku. Według relacji naocznego świadka o. Maksymilian po zgonie “wyglądał jak żywy, a jego twarz jakoś promieniowała”. W dniu następnym, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, ciało bohatera zostało spalone w krematorium.
Skończona droga o. Maksymiliana Kolbego. Skończony jego rycerski trud. Krew sprawiedliwa ojca Maksymiliana połączyła się z krwią wszystkich sprawiedliwych męczenników XX wieku.
Maria Kubel
Ostatnia droga - 14 sierpnia rocznica męczeńskiej śmierci o. Maksymiliana Kolbego
- 08/20/2009 05:46 AM
Reklama








