Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 8 grudnia 2025 07:46
Reklama KD Market

Rekordowy deficyt wbrew zapowiedziom (Korespondencja własna „Dziennika Związkowego”)

Warszawa — Wielu Polaków zaskoczyła nagła zapowiedź ministra finansów Jacka Rostowskiego, że w przyszłym roku Polska będzie miała najwyższy w historii deficyt budżetowy wynoszący 52,2 miliarda złotych (ponad $18 mld). Innym słowy państwo polskie o tyle więcej wyda na obronę, służbę zdrowia, szkolnictwo, infrastrukturę i własną biurokrację niż zarobi z podatków i sprzedaży majątku narodowego (prywatyzacji).

Jeszcze w lutym minister nazywał pomysły o zwiększeniu deficytu „awanturnictwem i skrajną nieodpowiedzialnością”. Już w połowie lipca tegoroczny deficyt podniósł do 27 miliardów. Obecnie zapowiadany natomiast jest jednak prawie dwukrotnie wyższy niż wcześniej planowano, co Rostowski tłumaczył jako „opóźniony efekt kryzysu”. Zapewniał jednak, że celem rządu będzie uniknięcie w 2010 r. przekroczenia poziomu 55% długu do PKB (produktu krajowego brutto), czyli sumy wytworzonych w kraju dóbr i usług.

Wiele na to wskazuje, że wysokość rekordowego deficytu została sztucznie zawyżona w celach politycznych. Za rok Polskę czekają wybory prezydenckie, w których zamierza startować premier Donald Tusk. Jeżeli faktyczny deficyt okaże się mniejszy niż obecnie zapowiadany, będzie to propagandowy sukces rządu, który wskaże na swoją mądrą, słuszną i skuteczną politykę gospodarczą. Dotychczasowej skuteczności wizerunkowej premiera i jego rządu, który oprócz śledzenia sondaży opinii publicznej niewiele robi, może świadczyć fakt, że obecnie Tusk cieszy się trzykrotnie większym poparciem niż jego prawdopodobny kontrkandydat, urzędujący prezydent Lech Kaczyński.

Rzecznik rządu Paweł Graś niechcący potwierdził ryzykowność podnoszenia podatków w roku przedwyborczym, mówiąc: „Mając do wyboru podniesienie podatków albo zwiększenie deficytu, wybraliśmy to drugie”. I dla uspokojenia nastrojów dodał: „Wszystko mamy pod kontrolą”.

Jak było do przewidzenia, Prawo i Sprawiedliwość natychmiast zarzuciła obecnej ekipie, że zapowiadała oszczędne rządzenie i wytykała poprzedniemu rządowi rozrzutność, a tu nagle ogłasza deficyt budżetowy, jakiego jeszcze nie było. Ale od tego jest opozycja, żeby atakować tych u władzy. Chyba lepszym wskaźnikiem tego, co w trawie piszczy, jest rynek finansowy wraz z niekandydującymi w wyborach analitykami.

Niektórzy obawiali się, że w pierwszym dniu roboczym po zapowiedzi Rostowskiego notowania giełdowe spadną, a polska waluta osłabnie – a tu nic. Jak na przekór, warszawska giełda wystrzeliła w górę, a złoty osłabił się niemal niezauważalnie. Zdaniem analityków, wiadomość o rekordowym deficycie także nie wpłynie na ocenę Polski przez międzynarodowe agencje rankingowe jak Moody’s czy Standard&Poor’s.

Analitycy bowiem biorą poprawkę na kontekst przedwyborczy takich zapowiedzi. Ponadto wiedzą, że różnie można wskaźniki obliczać. Taki skok przewidzianego deficytu można wytłumaczyć papierowymi przesunięciami – coś przeksięgować, czy jakieś koszty przeklasyfikować, aby mieć na wypowiedziane słowa podkładkę. Anonimowy polityk rządzącej Platformy Obywatelskiej przyznał, że po prostu postanowiono zrezygnować „z czysto wizerunkowego efektu niższego deficytu budżetowego”.

Co na to wszystko ulica? „Coś tutaj nie gra – skomentował sytuację Andrzej W., pracownik warszawskiej fabryki montującej Chevrolety Aveo. – Niedawno byliśmy zieloną wyspą, a wokół nas czerwone morze kryzysu gospodarczego, a teraz ogłaszają taką dziurę budżetową”.

Nawiązywał do jednej z gazet, która na pierwszą stronę dała mapę Europy, gdzie jedynie Polskę pokolorowano na zielono, ponieważ nie spadła poniżej progu recesji. Mój rozmówca chciał przez to sugerować, że rząd kłamie i wprowadza ludzi w błąd, a jedynie wykazał własną niewiedzę ekonomiczną. Różne przyczyny składają się na to, że Polska, jako jedyny kraj lub jeden z nielicznych, prawdopodobnie skończy rok bieżący nieco powyżej progu, co nie ma nic wspólnego z deficytem budżetowym. Ale kiedy ów deficyt będzie niższy, taki wyborca może dojść do wniosku, że rząd nieźle sobie radzi, a jego szef zasługuje na poparcie.

Jeśli nawet w 2010 r. deficyt wzrośnie do 7% PKB, to jeszcze nic w porównaniu z przeżywającymi recesję rekordzistami, Stanami Zjednoczonymi (14%) i Wielką Brytanią (12%). „My nie pozwoliliśmy na tak drastyczny wzrost, dzięki temu złoty mocno nie stracił na wartości i nie wpadliśmy w spiralę zadłużenia – zapewniał Rostowski. – Przetrwaliśmy najgorsze i spodziewamy się, że w połowie 2010 r. sytuacja na rynku pracy i w finansach publicznych zacznie się poprawiać”.
Dziurę budżetową rząd chce po części pokryć rekordową prywatyzacją, co w praktyce oznacza oddanie resztek jeszcze niewyprzedanego majątku narodowego w obce ręce. Z tego źródła obóz rządzący liczy na dochody w wysokości 28,5 miliarda złotych (ok. $10 mld). Obecny czas dekoniunktury to nie najlepszy okres na prywatyzację, bo potencjalni nabywcy liczyć będą na przystępniejsze dla siebie ceny.

Pocieszającym jest fakt, że Polska pozostaje atrakcyjnym krajem dla inwestorów zagranicznych. Amerykański koncern Procter & Gamble otwiera kolejne fabryki kosmetyków w Polsce. Cargotec Corporation z siedzibą w Finlandii zamierza wybudować nowoczesną montownię urządzeń przeładunkowych. Największy producent cementu na świecie, francuska grupa Lafarge rozbudowuje swoją cementownię na Kujawach, a brytyjski Cadbury, czołowy producent czekolady i gum do żucia, właśnie ukończył rozbudowę fabryki czekolady w Bielanach Wrocławskich.

Już niewiele atrakcyjnych zakładów produkcyjnych jest nadal polską własnością. Polonusi, zwłaszcza przedstawiciele starszego pokolenia, nieraz kupowali polskie wyroby zarówno dla ich walorów, jak i z chęci poparcia własnego kraju, nawet kiedy nazywał się on PRL. Dziś wznosząc toast Wyborową (należącą do francuskiego Pernod), zagryzając szynką Krakus (Smithfield USA), czy popijając Żywcem (holenderski Heineken) jest to już gest czysto symboliczny. Wprawdzie obce koncerny dają Polakom pracę a skarbowi państwa podatki, co jest nie bez znaczenia, ale zawsze pracujący tam Polak jest jedynie płatnym najemnikiem.
Przeważnie jednak zwykli ludzie interesują się ekonomią tylko wówczas, kiedy to bezpośrednio dotyka ich czy ich bliskich. Dla wielu samo pojęcie deficytu czy dziury budżetowej jest czystą abstrakcją, dopóki nie stracą pracy w państwowej firmie w ramach oszczędności budżetowych, a w niedoinwestowanej służbie zdrowia muszą czekać miesiącami na badania czy zabieg. Tak samo giełda niewiele obchodzi tych, którzy nie posiadają akcji i na niej nie grają. A dobry klimat dla inwestorów niewiele znaczy dla osób, które o własnej fabryce nawet marzyć nie mają po co.

Ale już o zainwestowaniu w jakiś mniejszy biznes – w sklep, kawiarnię, warsztat czy zakład usługowy – nieraz myślą Czytelnicy „Dziennika Związkowego”, zastanawiający się nad ewentualnym powrotem do kraju. Czy coś się opłaca w sensie finansowym w dużej mierze zależy od przelicznika dolara. Bo w sensie emocjonalnym (tęsknota za rodziną, starymi kątami, ojczyzną) jest to kwestia czysto osobista.

Ogólnie dolar wykazuje tendencję spadkową, co nie jest dobrą wiadomością dla osób zamierzających wymienić zielone banknoty w kraju. W pierwszej połowie roku odnotowano sporą fluktuację, ale po lipcu dolar do poziomu 3zł już nie dochodził. Przykładowo na takie przeliczniki można było natrafić w roku bieżącym: styczeń (3,24zł = $1), luty (3,59), marzec (3,38), kwiecień (3,51), maj (3,21), czerwiec (3,16), lipiec (2,98), sierpień (2,90), a we wrześniu, w dniu pisania tej korespondencji – 2
,85 złotego za dolara.

W poszczególnych kręgach polonijnych zwykle przyjmuje się jakiś umowny przelicznik dolara, poniżej którego nie opłaca się pracować w Ameryce. Dla jednych jest to 3 złote, dla innych 3,50, a najbardziej wszystkich by urządzał poziom 4-5 złotych za dolara. Na razie nic na to nie wskazuje, choć w polityce jak i ekonomii nigdy nie należy mówić „nigdy”.

Warto dodać, że obecnie płaca minimalna wynosi w Polsce 1276zł (ok. $448) miesięcznie, a przeciętne pobory to niewiele ponad 3000zł ($1052). Żeby przekroczyć ten poziom, należy w USA zarabiać więcej niż $12.624 rocznie. Na ogół kryzys nie jest dobrym okresem na rozpoczęcie działalności biznesowej, bo przy wzroście bezrobocia popyt maleje i obroty spadają.

Ale niektórym kryzys służy. Zarobki lekarzy wzrosły o ponad 100% w ciągu ostatnich trzech lat. Średnia płaca lekarza z II stopniem specjalizacji wynosi 7211zł, a dla kardiologów 20 tys. miesięcznie to nic nadzwyczajnego. Nie brak polskich lekarzy zarabiających nawet 30 tys. złotych, czyli mniej więcej tyle, co ich koledzy w Niemczech czy Francji.

W Polsce przynajmniej dzieje się tak głównie dlatego, że exodus na Wyspy Brytyjskie i gdzie indziej w Unii wymiótł z kraju setki lekarzy, dentystów, anestezjologów i innych specjalistów medycznych. Z tych samych przyczyn dobrzy fachowcy w innych dziedzinach – m.in. budowlańcy, hydraulicy, mechanicy, kierowcy – też są na wagę złota, choć daleko im do zarobków lekarskich.
Robert Strybel
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama