W miniony wtorek o mały włos nie doszło do kolejnej polskiej tragedii, a to za sprawą „biznesmena polskiego pochodzenia z Chicago”, który podczas lotu z Warszawy do Wietrznego Miasta wywołał karczemną awanturę dopuszczając się nawet rękoczynów w stosunku do jednego z członków załogi. Poszło o błahostkę – rzeczony „biznesmen” zażądał mianowicie przeniesienia do klasy biznesowej (w której sam podróżował) swego syna, posiadającego bilet klasy turystycznej. Załoga odmówiła i wówczas „biznesmen” wpadł w szał. Doszło do szarpaniny, a nawet uderzenia któregoś z oficerów. W tej sytuacji kapitan samolotu podjął jedyną sensowną decyzję o zawróceniu do Warszawy, wcześniej jednak musiał – dla odciążenia maszyny – zrzucić nadmiar paliwa. Jakież musiało być przerażenie internauty, który widział rejsowy samolot LOT-u krążący na niskiej wysokości w okolicach Grudziądza i pozbywający się paliwa, jakby przed spodziewaną katastrofą, o czym zaraz poinformował jedno z elektronicznych mediów. Nie znamy na razie nazwiska „biznesmena”, a dobrze byłoby je poznać i przykładnie napiętnować.
Człowiek ten – przez swoje pieniactwo – naraził na śmiertelne niebezpieczeństwo załogę i pasażerów (może znajdowali się wśród nich nasi krewni). Zostanie oczywiście ukarany, a za samo paliwo zapłaci 100 tysięcy dolarów. Czy to jednak wystarczy? Moim zdaniem nie. Jego czyn należy – niezależnie od motywów – bezwzględnie potępić. Jeszcze nie obeschły łzy po ofiarach katastrofy pod Smoleńskiem, jeszcze nie zidentyfikowano wszystkich ofiar wypadku autokaru pod Berlinem, a już byliśmy o włos od kolejnej masakry polskich (i nie tylko polskich) obywateli.
Tu miejsce na szerszą refleksję: często, aż nazbyt często, spotykamy się z brakiem – delikatnie mówiąc – wychowania, zwykłym chamstwem, a także widoczną na każdym kroku agresją.
Oto „kontraktor”, który do swoich – remontujących dom mieszkalny w Chicago – pracowników wrzeszczy na cały głos co rusz używając słów na „k” i „ch”. Oto „dżentelmen”, który wyszedł właśnie po niedzielnej mszy św. z kościoła (gdzie zapewne przystępował do komunii) i obrzuca błotem kogoś, kto zablokował mu wyjazd ze straszliwie zapchanego parkingu. Rozumiemy oczywiście, że spieszy mu się na zakrapiany alkoholem obiadek, ale po co zaraz te brzydkie wyrazy? Po co ta agresja?
Wbrew pozorom sprawa jest banalnie prosta: Polak rozumie demokrację jako ustrój, w którym wszystko wolno; oczywiście tylko i wyłącznie jemu. Na międzynarodowym terminalu lotniska O’Hare Polacy z Chicago oczekują przylotu gości z Warszawy czy Krakowa. Poustawiane przy wyjściach bramki stanowią dla wielu z nich swego rodzaju złośliwość władz. Omijają je więc, tłoczą się w przejściu utrudniając poruszanie się wychodzących z pomieszczenia odpraw pasażerów, a na zwrócenie uwagi reagują stwierdzeniem, że „tu jest wolny kraj”.
Zdaję sobie sprawę, że wszystko co napisałem to przysłowiowe wołanie na puszczy, że wielu naszych rodaków niczego nauczyć się nie da. Taki mają charakter, i już. Żal tylko, że dostrzegają to również inni mieszkańcy tego kraju, tego miasta i wyciągają wnioski postrzegając nas takimi, jakimi nie jesteśmy, ale przecież widzą tylko tych najgłośniejszych, najagresywniejszych, najbardziej pijanych. To nie jest – niestety – śmieszne.
Piotr K. Domaradzki








