O Polonii i Ameryce
To z pewnością najbardziej romantyczna historia jaką przyszło mi opisywać w rubryce pod szyldem "O Polonii i Ameryce". Należy jednak zaznaczyć, że ten romantyzm jest na naszą, polonijną miarę. Do wspomnień skłoniła mnie niedawna śmierć głównej dramatis personae, Violetty Villas, nazywanej przez jej amerykańskiego męża, Tadeusza Kowalczyka, po prostu Viola. Ona: wielka diva, równie utalentowana co kapryśna, mająca już za sobą glorię koncertów w Las Vegas, występowała w 1987 roku w popularnym w owych czasach w polonijnym Chicago klubie "Maryla Polonaise", reklamującym się szumnie jako największa estrada polskiej piosenki za granicą, choć estrada w "Maryli" była akurat tak mikroskopijna, że Violetta Villas ze swym biustem i burzą długich blond włosów ledwie się na niej mieściła. On: amerykański milioner z białostockim akcentem, który jak opowiadał, pierwsze pieniądze zrobił na giełdzie, a swój biznesowy pazur pokazał kupując chylący się ku ruinie budynek przy Central Park i Milwaukee, mieszczący śmierdzącą rozlanym piwem i wymiocinami obszerną tawernę nazywaną przez jej polonijnych klientów po swojsku "stodoła" i przekształcił go w elegancki kompleks restauracyjny, mieszczący na parterze, specjalizującą się w polskiej kuchni restaurację "Orbit" oraz salę bankietową na piętrze. Tę samą, gdzie później odbył się jego ślub z Violettą Villas. Violetta tak oczarowała Tadeusza, że na czas jej koncertów, on pilnujący codziennie i to osobiście restauracyjnego interesu, jakby tracił głowę i zostawiał "Orbit" udając się do "Maryli Polonaise", gdzie na dodatek zapominał o swym skąpstwie i słał do stolika gwiazdy, a to koniak, a to bukiet czerwonych róż. Wkrótce potem gruchnęła wieść o planowanym na styczeń ‘88 ślubie Tadeusza Kowalczyka i Violetty Villas. Byłem wtedy korespondentem "Głosu Ameryki" w Chicago i znalazłem się wśród kilkuset zaproszonych na wesele gości. Był tam też, przebywający od dłuższego czasu w Chicago pisarz i satyryk Jan Tadeusz Stanisławski. Ten szczegół okazał się później istotny w kontekście relacji z wesela, jakie przesłaliśmy do swoich redakcji – ja do "Głosu Ameryki" w Waszyngtonie, a Stanisławski do "Expressu Wieczornego" w Warszawie. Interesowałem się samą atmosferą tej niezwykłej imprezy, jak i tym, że podano płonący schab, a panna młoda trzykrotnie zmieniała suknię. Zaplanowane na pięć dni wesele, które miała uwieńczyć podróż poślubna na Hawaje, przeniosło się z "Orbitu" w Chicago do letniej posiadłości Kowalczyka w Door County, ale ja musiałem zmontować korespondencję i z dalszego imprezowania, połączonego na dodatek z kuligiem, musiałem zrezygnować. Zanosiło się, że to wyrzeczenie mogło okazać się zupełnie niepotrzebne, gdyż waszyngtońskie szefostwo polskiej sekcji "Głosu Ameryki" uznało, że temat jest zbyt frywolny jak na poważną rządową rozgłośnię i taśma z dźwiękową korespondencją trafiła na półkę. Ale na krótko. Wyemitowano ją zaraz potem, a reakcja z Polski była natychmiastowa. Odezwał się sam Jerzy Urban, występujący pod prasowym pseudonimem Klakson, który w felietonie zamieszczonym przez "Szpilki" napisał kpiąco, że polityczna rola Violetty Villas polega na tym, że z jej powodu kreowano fakt, że po raz pierwszy w dziejach polska prasa reżymowa w postaci "Expressu Wieczornego" i polskojęzyczny "Głos Ameryki" podały te same informacje i oceniły je w podobnym tonie. "Głos Ameryki" zauważył przy tym, że baza polityczna wesela była rozległa – od ich reportera do konsula PRL. Violettę Villas widywałem później w "Orbicie" przy stoliku z Tadeuszem Kowalczykiem. W zakrywających połowę twarzy lekko przyciemnionych okularach, ponadwymiarowej czapce, pod którą kryła swe dorodne włosy i w spodniach nie przypominała zupełnie wampa, jakiego kreowała na estradzie. Gdy pewnego razu zaproszony dosiadłem się do ich stolika Violetta robiła akurat wyrzuty Tadeuszowi, że do zamówionych przez nią kopytek nie podano jej ulubionego sosu grzybowego. On usiłował jej tłumaczyć, że w karcie są przecież inne sosy, ale w końcu machnął z rezygnacją ręką i westchnął – och Viola... Wojciech Minicz








