Jeszcze nie odbyło się powszechne głosowanie, a Floryda znów ściągnęła na siebie uwagę całego kraju z powodu źle zorganizowanych wczesnych wyborów, które miały ułatwić oddanie głosu i skrócić czas oczekiwania na dojście do urn wyborczych.
Dla mieszkańców Florydy wczesne wybory okazały się koszmarem. Nie dość, że stali w długich kolejkach, czasami po kilka godzin, to gubernator Rick Scott odmówił przedłużenia godzin głosowania, w rezultacie czego ludzie odeszli z kwitkiem.
Przeciętnie czas oczekiwania wyniósł 3 do 4 godzin. Zdarzało się, że czekano 6, a nawet 9 godzin. W sobotę w powiecie Miami-Dade do urn dopuszczono tych, którzy przybyli na miejsce przed godziną 7 wieczorem. Ostatnia osoba oddała głos o godz. 1 w nocy.
"Wszystko to zaczyna przypominać chaos z 2000 roku", mówi Dan Smith, profesor nauk politycznych z University of Florida.
W niedzielę władze powiatu Miami-Dade usiłowały uporać się z problemem zezwalając na głosowanie w godzinach od 1 po południu do 5 wieczorem. Jednakże 2 godziny po otwarciu zamknięto lokal wyborczy, gdy przed drzwiami ustawiły się zbyt długie kolejki. Ludzie wołali: "Chcemy głosować". Oburzenie niedopuszczonych do urn zignorowano.
Jakby tego było mało z parkingu zarezerwowanego na okres wyborczy zaczęto odholowywać samochody.
Powiaty Palm Beach, Pinellas, Orange, Leon i Hillsborough również otworzyły w niedzielę punkty wyborcze.
By zapobiec powrotowi do domu zniechęconych wyborców bez udziału w głosowaniu członkowie kampanii i zwolennicy Obamy sprowadzali żywność i wodę. Miejscowi muzycy za- pewniali rozrywkę.
W sobotę burmistrz North Miami, Andre Pierre, przekazał 400 porcji pizzy wyborcom, którzy o 10:30 wieczorem ciągle stali w kolejce do punktu wyborczego.
Jedną z głównych przyczyn tak wielu problemów jest to, że w ubiegłym roku kontrolowana przez republikanów florydzka legislatura skróciła czas wczesnego głosowania z 14 do 8 dni.
(HP – eg)








