„Zdrada USA jest surrealistyczna dla Europejczyków” („New York Times”), „Czy nadal jesteśmy przyjaciółmi? Jak Donald Trump rozbija sojusz zachodni” („Vanity Fair”), „Więcej niż rozłam: współpracownicy Trumpa podważają wspólne wartości z Europą” („Christian Science Monitor”) – to tylko kilka z wielu nagłówków komentarzy i analiz dotyczących nowej polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
Media odnotowują fundamentalną zmianę, która może ostatecznie oznaczać koniec prawie osiemdziesięcioletniej więzi, która – przynajmniej do wojny Rosji na Ukrainie – utrzymywała Europę (z nielicznymi wyjątkami) w pokoju. Sojusz promował również wzajemny dobrobyt poprzez intensywne więzi gospodarcze, które były przedmiotem zazdrości świata.
W dniu rozstrzygnięcia listopadowych wyborów prezydenckich amerykański „Newsweek” przypomniał, że przez kilkadziesiąt lat istniał w USA uderzający dwupartyjny konsensus w sprawie wykorzystania amerykańskiej potęgi do rozwoju demokracji, wolności i liberalnych wartości. Chodziło o tworzenie światowego porządku opierającego się na wspieraniu stabilności gospodarczej, zasadach demokracji, zbiorowego bezpieczeństwa i wolnego handlu. Oczywiście pod przywództwem Stanów Zjednoczonych.
Wystarczy porównać przemówienia prezydentów – od Harry’ego Trumana i Dwighta Eisenhowera po George’a W. Busha i Baracka Obamę – przypomnieli dziennikarze „Newsweeka”. „Naszymi podstawowymi celami było utrzymanie pokoju, wspieranie postępu w ludzkich osiągnięciach oraz wzmacnianie wolności, godności i uczciwości wśród narodów i narodów” – to słowa Republikanina Eisenhowera z pożegnalnego przemówienia z 1961 roku. „Marzymy o świecie, w którym wszyscy są karmieni i obciążani nadzieją, a my pomożemy to zrobić” – to z kolei słowa Demokraty Lyndona Johnsona z 1967 roku.
Barack Obama w swoim przemówieniu po przyjęciu Pokojowej Nagrody Nobla w 2009 roku mówił: „Niezależnie od tego, jakie błędy popełniliśmy, oczywisty fakt jest taki: Stany Zjednoczone Ameryki pomagały ubezpieczyć globalne bezpieczeństwo przez ponad sześć dekad… nie dlatego, że staramy się narzucić naszą wolę (ale) z oświeconego interesu własnego, ponieważ szukamy lepszej przyszłości dla naszych dzieci i wnuków, i wierzymy, że ich życie będzie lepsze, jeśli dzieci i wnuki innych będą mogły żyć w wolności i dobrobycie”.
I rzeczywiście – po II wojnie światowej Stany Zjednoczone wzięły na siebie rolę lidera wolnego świata. Oczywiście realizowały swoje interesy, ale prawie zawsze potrafiły uzasadnić swoje działania walką o wyższe wartości. Znany publicysta Stefan Kisielewski w swoich felietonach nieraz nazywał ich wręcz politycznymi skautami.
Obraz oczywiście jest dużo bardziej skomplikowany, a rzeczywistość wielokrotnie odbiegała od wyznawanych ideałów. Stany Zjednoczone nieraz angażowały się w zamachy stanu i inne moralnie wątpliwe działania, często w imię powstrzymywania komunizmu na całym świecie. USA często pozostawiały po sobie rozlew krwi i chaos. „Ale Ameryka zawsze myślała, że przewodzi światu głównie dla dobrych celów” – przypomniał „Newsweek”. Powstanie takich organizacji jak ONZ, NATO, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, czy Korpus Pokoju było odzwierciedleniem lekko idealistycznego postrzegania świata.
Za rządów Republikanów Ronalda Reagana i George’a H.W. Busha i po upadku komunizmu Francis Fukuyama mógł nawet ogłosić (skądinąd niesłusznie) koniec historii, twierdząc, że proces historyczny w pewnym sensie zakończył się wraz z upadkiem realnego socjalizmu i przyjęciem przez większość krajów systemu liberalnej demokracji. Za walną zasługą Stanów Zjednoczonych.
Także Joe Biden próbował podtrzymać tę tradycję, opowiadając się za silnym poparciem dla Ukrainy i zachowaniem międzynarodowych sojuszy. Jego administracja postrzegała przywództwo USA jako niezbędne do utrzymania globalnego porządku, szczególnie w konfliktach, w których autorytaryzm zagrażał demokracji.
Powrót Donalda Trumpa do Białego Domu już od pierwszych minut prezydentury potwierdza odejście od konsensusu poprzedników. Już polityka „America First” z pierwszej kadencji zakwestionowała ideę poparcia dla międzynarodowego zaangażowania. Pierwsze działania po rozpoczęciu drugiej kadencji pokazały, że wizja Trumpa globalnego przywództwa USA zupełnie odbiega od poglądów poprzedników. Stany Zjednoczone z dnia na dzień zlikwidowały lub drastycznie ograniczyły programy pomocy międzynarodowej.
Prezydent wysunął imperialne roszczenia wobec sojuszniczej skądinąd Danii, upokorzył cłami swoich sąsiadów – Meksyk i Kanadę i zagroził przejęciem Kanału Panamskiego. Wobec Kijowa wysuną niemal kolonialne żądania dotyczące dostępu do surowców. W sprawie Ukrainy zaczął też otwarcie układać się z agresorem, oskarżając Kijów o podsycanie konfliktu i kwestionując mandat prezydenta Wołodymira Zełenskiego. Pominął przy tym nie tylko napadniętą Ukrainę ale także Europę.
Taki zwrot zwrot musiał wzbudzić konsternację u dotychczasowych sojuszników USA. Powstało pytanie o wiarygodność największego (wciąż) mocarstwa na świecie w dotrzymywaniu zobowiązań. Co się stanie, gdy prawdopodobne porzucenie Ukrainy, ośmieli Chiny do zajęcia Tajwanu? Czy obecna administracja pospieszy, aby bronić wyspy dlatego, że Stany Zjednoczone są oddane demokracji?
Prawdopodobnie Trump zmusi Europę do pójścia własną drogą. Gdy umierają ideały ich miejsce zajmie Realpolitik. Pozostanie jeszcze żal za czymś, co się na naszych oczach kończy. Oby nie definitywnie.
Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”.