Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama KD Market

Ukradzione dzieci

Pewnego październikowego dnia 2017 roku Ana Belén Pintado postanowiła wygospodarować trochę miejsca w swoim garażu. Jej rodzice zmarli przed kilku laty a Ana była jedynaczką, więc pudła ze wszystkimi rodzinnymi dokumentami trafiły do jej domu. W kartonach znajdowały się też pamiątki po rodzicach i kilka drobiazgów z jej dzieciństwa – ulubiony miś, malutka sukieneczka, którą mama uszyła jej na pierwsze urodziny, i mnóstwo wspólnych zdjęć. Pod nimi natknęła się na dokumenty, których nigdy wcześniej nie widziała...
Reklama
Ukradzione dzieci

Autor: Adobe Stock

Niepokojące podejrzenia

ReklamaUbezpieczenie zdrowotne dla seniorów Medicare

Była to dokumentacja medyczna jej matki sprzed dziesięcioleci. W momencie jej sporządzania matka Any Belén miała trzydzieści jeden lat i – jak wynikało z notatek jej lekarza – bezskutecznie próbowała zajść w ciążę. Dołączone badania i opinia lekarska nie pozostawiały wątpliwości – jej matka była bezpłodna. Diagnoza pochodziła z kwietnia 1967 roku, została więc postawiona na sześć lat przed narodzinami Any.

Ana wychowała się w kochającej, zżytej rodzinie, dlatego nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, że mogła być adoptowana. Jednak w tamtej chwili nagle uświadomiła sobie, że pewne sygnały powinny już dawno wzbudzić jej podejrzenia.

Sam fakt, że była jedynaczką, wydawał się nietypowy – w konserwatywnym, ultrakatolickim społeczeństwie lat 70. od rodzin oczekiwano licznego potomstwa. Jako dziecko słyszała plotki, sugestie, że mogła być adoptowana, ale jej matka wyśmiała je jako „głupie gadanie”. Najbardziej zastanawiająca sytuacja wydarzyła się jednak po śmierci ojca. Prawnik zajmujący się spadkiem natknął się na dokumenty wskazujące, że Ana nosiła wcześniej inne nazwisko. Zanim ktokolwiek z rodziny zdążył przyjrzeć się im bliżej, jej matka zabrała dokumenty i odmówiła dalszej rozmowy na ten temat.

Tamtego październikowego popołudnia Ana znalazła w pudełku jeszcze jeden dokument – swój akt urodzenia. Według niego jej matka, Petra, 10 lipca 1973 roku urodziła zdrową dziewczynkę. Był nawet numer szpitalnego pokoju, w którym odbył się poród. Coś jednak budziło niepokój – górna część aktu była oderwana, jakby ktoś chciał ukryć jego fragment. Po raz pierwszy w życiu pomyślała wtedy, że być może i ona jest jednym z dziesiątków tysięcy ukradzionych hiszpańskich dzieci, o których od kilku lat mówiło się coraz głośniej.

 

Narodowy koszmar

Kradzież dzieci była częścią narodowego koszmaru w Hiszpanii. Wszystko zaczęło się wraz z dojściem do władzy w kraju generała Franco w 1936 roku i trwało aż do początku lat 90.

Jeszcze w latach 30. Hiszpania była jednym z najbardziej postępowych krajów Europy, w którym kobiety mogły głosować a rozwody i aborcja były legalne. Jednak wraz z nastaniem reżimu Franco wszystkie te prawa zostały błyskawicznie odebrane. Antykoncepcję zdelegalizowano, a cudzołóstwo popełnione przez kobiety uznano za przestępstwo, za które groziło nawet osiem lat więzienia.

Hiszpańskie kobiety straciły również prawo głosu. Cenzura objęła gazety, a wiele książek trafiło na listę zakazanych. Jednak jednym z najokrutniejszych aktów dyktatury było odbieranie dzieci matkom, które – zdaniem władz – nie powinny ich wychowywać ze względu na swoje lub rodzinne powiązania z lewicą.

Pod koniec lat 30. i w latach 40. Antonio Vallejo-Nájera, czołowy psychiatra reżimu, który zdobywał doświadczenie w nazistowskich Niemczech, spopularyzował teorię o istnieniu „marksistowskiego czerwonego genu” przenoszonego przez dzieci przeciwników Franco. Twierdził, że można go „stłumić”, oddając dzieci pod opiekę konserwatywnych rodzin. Wkrótce ludzie Franco rozpoczęli masowe porwania. Ich ofiarami były zarówno dzieci osierocone przez plutony egzekucyjne, jak i noworodki urodzone przez więźniarki polityczne. Z czasem proceder ten dotknął również niezaangażowane politycznie kobiety z niższych warstw społecznych. 

 

Kościół na usługach reżimu

Rządy generała Franco przyniosły niezwykłe zacieśnienie relacji władzy z Kościołem katolickim. Duchowieństwu powierzono kontrolę nad częścią państwowego systemu szpitalnego a zakonnice zasiadały w najwyższych strukturach zarządzających placówkami. Miały wpływ na dobór personelu, nadzorowały budżety, ale ich władza była najbardziej odczuwalna na oddziałach charytatywnych, przeznaczonych dla najuboższych.

To właśnie tam trafiały kobiety pozbawione wsparcia – pochodzące z najbiedniejszych rodzin, często samotne czy niepełnoletnie. Zakonnice przekonywały je, że oddanie dziecka zamożnym rodzinom z hiszpańskiej elity to najlepsze, co mogą dla niego zrobić. Jeśli matki nie chciały się zgodzić na legalną adopcję, okłamywano je, że dzieci zmarły po porodzie wskutek komplikacji. W proceder zaangażowani byli zarówno lekarze, jak i księża oraz zakonnice – kobietom trudno było z nimi dyskutować, zważywszy na autorytet, jakim się w społeczeństwie cieszyli.

 

Pod okiem zakonnic

Początkowo niemowlęta trafiały do domów zwolenników generała, ale z czasem lekarze i księża zrobili z tego intratny biznes, sprzedając dzieci bezpłodnym parom. Wystarczyła opinia księdza i okrągła suma pieniędzy, by niemal z dnia na dzień otrzymać malucha. 

Jednym z miejsc, gdzie odnotowano najwięcej przypadków kradzieży noworodków, była prowadzona przez zakonnice madrycka klinika Peña Grande. To właśnie tam trafiały ciężarne nastolatki, które miały pozostać w ośrodku aż do ukończenia 25. roku życia. Rodziców przekonywano, że Peña Grande to najlepsze miejsce dla ich córek – gwarantowało dyskrecję i ochronę przed społecznym ostracyzmem związanym z pozamałżeńską ciążą.

W oficjalnych opowieściach miał to być ośrodek, gdzie młode dziewczęta mogły kontynuować naukę, uczyć się opieki nad noworodkami oraz zdobywać praktyczne umiejętności związane z prowadzeniem domu. Rzeczywistość jednak wyglądała zupełnie inaczej. Ciężarne zmuszano do niewolniczej pracy, za którą nie otrzymywały wynagrodzenia. Warunki były skrajnie trudne – zatłoczone pokoje, niejadalne posiłki i niemal całkowity brak opieki medycznej. Całym ośrodkiem rządziły zakonnice, które tuż po porodzie naciskały na młode matki, by oddały swoje dzieci do adopcji. A jeśli te się wahały – po prostu odbierały im dziecko. 

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych niemal w każdej wsi wokół Madrytu była osoba, która „załatwiała” dzieci. „Każdy, kto miał taką potrzebę, wpisywał się na listę: określał płeć i wiek dziecka. Im dalej je przewożono i im było młodsze, tym więcej trzeba było zapłacić” – wspominała Francesca, jedna z porwanych. Chłopcy mieli pomagać w gospodarstwie a dziewczynki opiekować się rodzicami na starość. Całe wioski wiedziały, kto adoptował „dziecko z Madrytu”, jak je nazywano. W niektórych miasteczkach żyło nawet kilkoro skradzionych dzieci, nieświadomych, że ich pochodzenie było tajemnicą poliszynela. 

 

Wstrząsające odkrycie

W 1988 roku 23-letni student prawa Enrique Vila Torres porządkował dokumenty swojego ojca, który umierał na raka płuc. Wśród nich natknął się na własne papiery adopcyjne. Wstrząśnięty odkryciem, zapytał o nie matkę, która przyznała, że urodził się w sierocińcu świętej Izabeli w Walencji.

Enrique natychmiast skontaktował się z sierocińcem. Prowadząca go siostra Aurora wyznała, że posiada dane jego biologicznej matki oraz prawdziwy akt urodzenia, ale zgodnie z prawem nie może mu ich udostępnić. W Hiszpanii aż do 1999 roku prawa biologicznej matki do dyskrecji miały pierwszeństwo przed prawem adoptowanego dziecka do poznania swojej tożsamości. W efekcie żadne z zaginionych dzieci nie miało dostępu do oryginalnego aktu urodzenia, nawet jeśli znało prawdę o swoim pochodzeniu.

Jako prawnik Enrique postanowił poświęcić się sprawie skradzionych dzieci. Wieść o tym, że sam został adoptowany, szybko rozeszła się pocztą pantoflową, przyciągając do niego coraz więcej osób podejrzewających, że mogły dorastać w obcych rodzinach. To właśnie on jako pierwszy oszacował liczbę dzieci odebranych biologicznym rodzicom. Według jego obliczeń mogło ich być nawet 300 tysięcy.

 

Mroczne dziedzictwo

Hiszpańskie władze nigdy oficjalnie nie przyznały, że proceder odbierania a nawet kradzieży dzieci miał miejsce. Zamiast tego, po śmierci generała Franco uchwalono ustawę amnestyjną, która uwalniała członków reżimu od odpowiedzialności za większość popełnionych przestępstw. Choć uprowadzenia dzieci nie zostały wprost objęte amnestią, polityczny klimat sprzyjał wyciszeniu sprawy, by uniknąć konfrontacji z mrocznym dziedzictwem dyktatury. 

Porozumienie to, znane jako Pakt Zapomnienia, cieszyło się poparciem zarówno prawicowych, jak i lewicowych przywódców, którzy priorytetowo traktowali pokojową transformację ustrojową – nawet kosztem sprawiedliwości dla ofiar. Żadna z poszkodowanych rodzin nie doczekała się oficjalnych przeprosin ani ze strony rządu, ani Kościoła. Procesy przeciwko lekarzom i Kościołowi wciąż się toczą.

Maggie Sawicka

Reklama

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama