Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama KD Market

Mięso i szubienica

W sobotę 18 kwietnia 1964 roku na warszawskim Okęciu wylądowała kilkunastoosobowa delegacja. Byli to dyrektorzy warszawskich państwowych zakładów handlowych, którzy odwiedzili Czechosłowację, Węgry i Rumunię. W grupie wyróżniała się masywna, nieco otyła sylwetka Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Handlu Mięsem Warszawa Praga. W pobliżu płyty lotniska w nieoznakowanej czarnej wołdze czekała na niego grupa nieumundurowanych milicjantów. „Jest pan aresztowany” – usłyszał Wawrzecki. Po czym został przewieziony do aresztu przy Rakowieckiej, dosłownie kilkaset metrów od jego mieszkania przy al. Niepodległości, do którego już nigdy nie wrócił. Tak rozpoczęła się jedna z największych afer w historii PRL-u…
Reklama
Mięso i szubienica

Autor: Adobe Stock

Śmiertelny donos

ReklamaUbezpieczenie zdrowotne dla seniorów Medicare

Tak naprawdę wszystko zaczęło się nieco wcześniej, a sama działalność kryminalna sporej grupy ludzi trwała przez wiele lat. Tryby komunistycznej machiny sądowniczej zaczęły się kręcić z powodu niepozornego donosu pracownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Handlu Mięsem zaczynającego się od słów: „U nas w MHM wszyscy kradną”. Na początku 1963 roku list ten znalazł drogę na biurko funkcjonariusza z Komisji Kontroli stołecznej PZPR.

Trzeba przyznać, że anonim trafił wtedy na wyjątkowo podatny grunt. Niedobory mięsa w sklepach powodowały, że jego produkcją coraz bardziej interesowały się organy ścigania. W maju 1964 roku w MSW powstała specjalna grupa dochodzeniowo-śledcza, której celem było wykrycie sprawców nadużyć w branży mięsnej. Oddzielny zespół powstał też w Prokuraturze Generalnej. Okazało się, że w mięsne oszustwa zaangażowani byli nie tylko producenci i sprzedawcy, ale też milicjanci, pracownicy Państwowej Inspekcji Pracy, Sanepidu, a nawet urzędnicy ministerialni. 

Jak to wszystko działało? Barbara Seidler, najbardziej znana wówczas reporterka sądowa w Polsce, tak sprawę afery mięsnej opisywała w „Życiu Literackim”: „W zakładach mięsnych istnieją normy dla tak zwanych ubytków, czyli przewiduje się, że w procesie przerobu mięsa część jego odpada. Podejrzani fałszowali rzeczywiste ubytki, które były dużo niższe, niż przewidywały normy, dorzucali przemielone kości tam, gdzie ich być nie powinno, dolewali wody do mrożonek, jednym słowem fałszowali, gdzie się dało. W ten sposób powstawały nadwyżki mięsa, które trzeba było wyprowadzić z zakładów i sprzedać.

Wywozili je będący w zmowie konwojenci i kierowcy i dostarczali je do sklepów mięsnych, ale już bez faktur. Kierownicy sklepów zostawiali sobie ze sprzedaży średnio 25-30 proc. wartości. Reszta wracała na zakładu, czyli była do podziału. Tak więc niektóre sklepy miejskiej sieci handlowej stawały się ni mniej, ni więcej tylko paserami sprzedającymi kradziony towar. Ale nadwyżki mięsne z warszawskich zakładów były wyprowadzone nie tylko do sklepów. Część z nich trafiła do prywatnych masarni jako dodatkowy przydział, również nigdzie nie ewidencjonowany, a więc wymykający się wszelkim kontrolom, podatkom obrotowym i tak dalej. Prywatni masaże przerabiali skradziony towar na wędliny, kiełbasy i tym podobne i dostarczali do sprzedaży sklepom mięsnym”.

Prywatny cmentarzyk

W ciągu kilkunastu miesięcy śledztwa do aresztu trafiło ponad 500 osób, zarzuty dostało prawie 800 podejrzanych. Policja i prokuratura przesłuchała wszystkich kierowników sklepów mięsnych w stolicy (było ich ok. 470). Okazuje się, że aż 93 proc. z nich dawało łapówki. W zakładach produkcyjnych na Służewcu w ciągu dwóch lat wykradziono podobno 65 ton mięsa. Niektóre przestępstwa brzmią dziś groteskowo.

Czystym zyskiem sprzedawcy było, gdy do kawałka boczku za 36 zł za kilogram dołożył słoniny za 26 zł albo do schabu dołożył jakąś najgrubszą warstwę tańszego tłuszczu. Był to ciekawy paradoks: dokładnie to samo, tyle że w majestacie prawa, robiło wówczas państwo. W 1960 roku ministerstwo wprowadziło „receptury zastępcze na wędliny”. Odtąd do kiełbas dodawało się „podroby, skórki, wymiona i wargi zwierzęce”. Partyjna komisja pozytywnie opiniowała te praktyki, gdyż – jak stwierdzono – „nie da się tego wyczuć”. 

Spektakularne aresztowanie na lotnisku było oczywistą pokazówką. Śledczy mieli Wawrzeckiego na muszce od wielu miesięcy i nie musieli go łapać na Okęciu. Wiedzieli, że był jedną z głównych postaci tzw. afery mięsnej, która obejmowała setki ludzi i firm. W chwili zatrzymania Wawrzeckiego scenariusz był już prawie w całości napisany.

Z Komitetem Centralnym PZPR uzgodniony był skład pierwszej ławy oskarżonych, a także forma procesu, który miał się odbyć w tzw. trybie doraźnym. Pozwalało to na szybkie orzeczenie szubienicy i wykluczyło tryb odwoławczy. Wkrótce zostały też obsadzone główne role. Najważniejszym sędzią na procesie został Roman Kryże, ten sam, który wydał wyrok śmierci na Witolda Pileckiego i wielu innych bohaterów Armii Krajowej. To o nim w przypływie czarnego humoru warszawscy adwokaci mówili, że ma prywatny cmentarzyk na Służewcu. Powtarzali sobie nawzajem wierszyk: „Sądzi Kryże? Szykuj krzyże!”.

Afera mięsna

Dlaczego na przedmiot afery władze wybrały mięso? Bo w PRL był to towar, można by powiedzieć, o szczególnej wrażliwości społecznej. Ciągle go brakowało, a od lipca 1959 roku na mocy zarządzenia ministra handlu poniedziałki stały się dniem bezmięsnym w sklepach, stołówkach i placówkach gastronomicznych. Podobno wynikało to z troski władz o zdrowie obywateli, którzy jedli za mało innych wartościowych produktów. Przy ówczesnych niedoborach towarów w sklepach, bez mięsa trudno było w PRL o zbilansowaną dietę.

Michał Korkosz, autor książek kucharskich i bloger, zwraca uwagę, że ówczesny rynek owocowo-warzywny całkowicie regulowany był przez rytm pór roku: „Warzyw nie traktowano jako stałego składnika diety. Przeważnie sięgano po kapustę, ogórki, cebulę i marchew, a niezbyt jeszcze chętnie spożywano pomidory, sałaty czy szpinak. W 1965 roku przy wymaganej normie 180 kg warzyw rocznie, statystyczny obywatel PRL-u jadał ich trzykrotnie mniej”. 

Deficyt mięsa był dla obywateli szczególnie dotkliwy, gdyż stanowiło ono podstawowy składnik diety. Niedobory, kolejki, kartki i ograniczony dostęp do dobrej jakości żywności prowadziły do frustracji społecznej. Jednocześnie rozwijał się czarny rynek, na którym mięso można było kupić po znacznie wyższych cenach. 

Po aresztowaniu Wawrzeckiego i wielu innych niemal natychmiast zaczęto mówić o „aferze mięsnej”. Dziś nikt by tego tak nie nazwał. W połowie lat 60. w masarniach i sklepach mięsnych wszyscy kombinowali, wynosili i sprzedawali towar na lewo, brali i dawali łapówki. Podobnie zresztą jak w wielu innych branżach socjalistycznej gospodarki. Do nadużyć niewątpliwie dochodziło, ale były to raczej przestępstwa pospolite i niezbyt groźne. Według ówczesnego kodeksu groziło za nie najwyżej kilkuletnie więzienie.

Ale Władysław Gomułka, ówczesny I sekretarz PZPR, chciał na kogoś zrzucić winę za kłopoty ekonomiczne kraju. To, co należałoby zakwalifikować jako dziesiątki drobnych, często niepowiązanych ze sobą czynów zabronionych, jego ekipa uznała za przejaw działalności zorganizowanej grupy przestępczej. „Wystarczy, jak powiesimy kilku aferzystów, a afery gospodarcze się skończą” – miał powiedzieć I sekretarz pod koniec lat 50. W 1960 r. prawie się udało – warszawski sąd skazał wtedy na śmierć oskarżonego w tzw. aferze skórzanej. Ale w tym przypadku Rada Państwa zastosowała akt łaski. Podobno Gomułka był z tego powodu wściekły. 

Brutalne przesłuchania

Trzy dni po aresztowaniu Wawrzecki przyznał się do winy. Mówił śledczym, że wziął łapówki od 120 kierowników sklepów. Większość z nich również trafiła za kratki. Aresztowania trwały przez kilka miesięcy. Przyjeżdżali milicjanci na portiernię, wzywali telefonicznie po nazwiskach i odwozili do komendy stołecznej. Przesłuchania bywały brutalne.

W 1999 roku dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” Piotrowi Lipińskiemu udało się dotrzeć do ostatniej żyjącej osoby skazanej w aferze mięsnej. Mężczyzna, wtedy już w wieku 82 lat, prosząc o nieujawnianie w reportażu nazwiska, powiedział: „Jednego dnia z piedestału dyrektora spadłem do piwnicy komendy milicji. Rozdmuchano naszą sprawę. Do sądu jeździliśmy w konwoju, pięć milicyjnych nysek z przodu, pięć z tyłu. Na każdym skrzyżowaniu stało dwóch milicjantów z karabinami. Traktowali nas jak największych bandytów, prasa sugerowała, że celowaliśmy w ustrój Polski Ludowej. Przesłuchiwali mnie całymi nocami i byłem wykończony. Przyznałem się do winy, bo mi na milicji obiecali lepsze warunki w areszcie”.

Wciągnięty przez mafię?

W listopadzie 1964 roku obok Wawrzeckiego na ławie oskarżonych zasiadło czterech innych dyrektorów warszawskiego handlu, czterech kierowników sklepów i jeden właściciel prywatnej masarni. Prasa, radio i telewizja relacjonowały każdy dzień rozprawy. Odbywający się w największej sali warszawskich sądów spektakl przyciągał tłumy publiczności. 

Równolegle z procesem ruszyła medialna nagonka na Wawrzeckiego. Jak się okazało, nie był on jednak idealnym kandydatem na aferzystę. Syn rolnika spod Mławy, zaczynał jako pracownik fizyczny. Do tego od lat członek partii, przez jakiś czas nawet instruktor KW PZPR. Można powiedzieć, że wzorcowy przykład spektakularnego awansu społecznego w ludowym państwie.

Dziennikarze tłumaczyli więc, że został on wciągnięty do przestępczego procederu przez mafię przedwojennych właścicieli zakładów spożywczych: „Kierownikami warszawskich sklepów mięsnych byli w ogromnej większości dawni prywatni masarze. Ludzie o określonej moralności, rządzący się swoimi własnymi prawami, opanowani w całości przemożną chęcią bogacenia się. Tworzyli potężną sitwę, która wyciągała macki po każdego nowego dyrektora, każdego nowego kontrolera”. 

Gazety ujawniły też majątek Wawrzeckiego: „96 złotych monet dwudziestodolarowych, dwie złote dziesięciodolarówki, siedem złotych pięciorublówek, 14 sztabek złota o łącznej wadze 1,4 kg, dziewięć złotych bransolet, złoty zegarek, 26 pierścieni, w tym kilka z brylantami, po cztery złote łańcuszki i złote medaliki, dwa złote krzyżyki, pięć złotych obrączek i dwie pary złotych spinek, 135 tys. zł w gotówce i 100 tys. na książeczce PKO, wreszcie willa półmilionowej wartości w podwarszawskich Michałowicach, zarejestrowana na nazwisko ciotki żony”. 

Przerażający wyrok

Sam oskarżony liczył zapewne na to, iż przyznanie się do winy uratuje mu życie. Ale prokurator żądał dla niego wyroku śmierci, podobnie jak dla dwóch innych oskarżonych. Sędzia Roman Kryże pozostał nieugięty. Orzekł dla Wawrzeckiego karę śmierci oraz poinformował, że od wyroku nie przysługuje odwołanie. 

Co o sprawie myślała ówczesna opinia publiczna? Władza była przekonana, że ludzie popierali tak surowy wyrok. Inaczej nie przychodziliby tłumnie na proces. Ale mecenas Antoni Szczygieł, jeden z obrońców skazanego, ćwierć wieku później wspominał, że w rozmowach ze zwykłymi ludźmi czuć było przerażenie decyzją sądu. Wyrok przez powieszenie został wykonany w więzieniu przy Rakowieckiej. Wawrzecki rzekomo bronił się do ostatniej chwili fizycznie, gdy był prowadzony do szubienicy.

W tamtym czasie wielu ekspertów i prawników, także wśród ludzi władzy, uznało wyrok za nadmiernie surowy, a cały proces za pokazowy. Pojawiły się podejrzenia, że sprawa została wykorzystana propagandowo – jako przykład bezwzględnej walki państwa z korupcją i jako sposób na odwrócenie uwagi opinii publicznej od problemów gospodarczych. Wybitny prawnik, prof. Andrzej Rzepliński podsumował to krótko: „Zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesili Wawrzeckiego”.

Główny oskarżony nie miał nawet cienia szansy na sprawiedliwy wyrok. Stał się symbolem pierwszej i ostatniej kary śmierci wykonanej za przestępstwo gospodarcze w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Jednak w latach 90., już po upadku komunizmu, temat tej afery powrócił. W 1991 roku Sąd Najwyższy unieważnił wyrok śmierci na Wawrzeckiego, uznając, że kara była rażąco niewspółmierna do czynu.

Od samego początku poważnym naruszeniem prawa było to, że proces odbywał się w trybie doraźnym, przewidzianym dekretem z 1945 roku, a nie w trybie przewidzianym przez Kodeks postępowania karnego z 1928 roku. Uniemożliwiło to poddanie wyroku procedurze odwoławczej oraz poszerzyło wachlarz kar, z karą śmierci włącznie.

Z biegiem lat oraz dzięki szerszemu dostępowi do dokumentów w 2004 roku dokonano rewizji wyroku. Rzecznik Praw Obywatelskich złożył wniosek o kasację werdyktu po prawie 40 latach od jego uprawomocnienia się. Nie chodziło w nim o uniewinnienie oskarżonych, ale o rehabilitację wymiaru sprawiedliwości, który pozwolił na przeprowadzenie pokazowego procesu. Gdy zapadł wyrok Sądu Najwyższego, wszyscy oskarżeni dawno już nie żyli.

Andrzej Heyduk

Reklama

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama