Rutynowy lot
Samolot Piper Saratoga, którym JFK Jr. leciał wraz z żoną, Carolyn Bessette, i jej siostrą Lauren, nigdy nie dotarł do celu. Runął do Oceanu Atlantyckiego u wybrzeży Martha’s Vineyard, podczas rutynowego lotu z New Jersey na tę wyspę. Krajowa Rada Bezpieczeństwa Transportu uznała, że przyczyną katastrofy był błąd pilota: John miał stracić orientację przestrzenną podczas nocnego lotu nad wodą, bez punktów odniesienia, i utracić kontrolę nad samolotem. Ale szczegóły tej wersji dla zwolenników teorii spiskowej pozostają wątpliwe.
Jako pierwszy argument podają doświadczenie. JFK Jr. był licencjonowanym pilotem, miał za sobą ponad 300 godzin nalotu i dobrze znał trasę, którą leciał. Choć nie był jeszcze weteranem przestworzy, nie był też nowicjuszem. Co ważniejsze, pogoda tamtej nocy wcale nie była tak zła, jak później przedstawiały to media. Nie było burzy ani gęstej mgły. Widoczność przekraczała 8 mil. Warunki nie były idealne, ale biorąc pod uwagę umiejętności Johna lot nie powinien zakończyć się tragicznie.
Drugi argument to cisza radiowa. JFK Jr. nie nadał żadnego sygnału alarmowego „Mayday”. Żadnej wiadomości. W razie utraty orientacji czy paniki w kokpicie – czy nie jest naturalne, że pilot próbuje skontaktować się z wieżą kontroli lotów? Zwłaszcza ktoś, kto był znany z opanowania i rozsądku.
I trzecie uzasadnienie – opóźniona reakcja służb. Samolot zniknął z radarów około godziny 9.40 wieczorem. Natomiast pełna akcja poszukiwawcza ruszyła dopiero kilkanaście godzin później. Straż Przybrzeżna nie została zaalarmowana od razu. Przedstawiciele FAA (Federalnej Administracji Lotnictwa) rzekomo czekali 15 godzin, zanim oficjalnie zgłosili zaginięcie maszyny. A przecież chodziło o syna prezydenta – osobę potencjalnie narażoną na zamach. Taka sytuacja powinna skłaniać do natychmiastowego podjęcia działań ratunkowych. Tymczasem zapadła niepokojąca cisza – nie tylko w eterze, ale i w działaniu.
Poza zasięgiem kamer
To Pentagon przejął kontrolę nad akcją wydobycia z wody szczątków – co jest rzadkością w przypadku katastrofy samolotu cywilnego. Marynarka wojenna sprowadziła zaawansowany sprzęt technologiczny, zazwyczaj używany w operacjach wojskowych, by zlokalizować wrak.
Gdy samolot odnaleziono, pojawiły się kolejne znaki zapytania. Nie nosił typowych śladów dla katastrofy w powietrzu. Znaleziono go w stosunkowo nieuszkodzonych fragmentach, co sugerowało, że maszyna nie runęła nagle, lecz opadała w sposób względnie kontrolowany.
Brakowało dziennika pokładowego. Zaginął również nadajnik sygnału awaryjnego (ELT), który powinien automatycznie aktywować się podczas uderzenia. Śledczy nigdy go nie odnaleźli.
Wątpliwości potęguje też fakt, że ciała odnaleziono bardzo szybko, po czym niemal natychmiast, w ciągu kilku godzin poddano kremacji. Bez publicznego wystawienia, bez szerszego udziału mediów. Rodzina Kennedych nigdy nie bała się kamer. Dlaczego tym razem było inaczej?
JFK w nowej odsłonie
Pod koniec lat 90. John nie był już tylko celebrytą z okładek popularnych czasopism. Był kimś więcej niż bożyszczem tłumów. Był prawnikiem, wydawcą innowacyjnego magazynu „George”, a według coraz liczniejszych doniesień – przygotowywał się także do wejścia do polityki. Mówiło się o jego możliwym starcie do Senatu z Nowego Jorku. O ten sam fotel ubiegała się Hillary Clinton.
Gdyby stanął w szranki wyborcze, miałby wszystko, co potrzebne do zwycięstwa: nazwisko, charyzmę, nieskazitelny wizerunek i poparcie opinii publicznej. Symbolizował czystość politycznego powołania. Był wolny od brudnych powiązań, medialnych burz i cynizmu.
Miał też coś jeszcze: dziedzictwo. Nazwisko Kennedych wciąż niosło ogromny ciężar polityczny. Był jedynym synem zamordowanego prezydenta. Dla wielu Amerykanów uosabiał odrodzenie legendy „Camelotu” – powrót JFK w nowej odsłonie. Gdyby wszedł do polityki, trudno byłoby go zatrzymać.
W ostatnich latach swojego życia John nie tylko rozważał wejście na arenę polityczną. W założonym przez siebie magazynie „George” zaczął publikować odważne, niekiedy kontrowersyjne artykuły na temat amerykańskich struktur władzy. Niektóre kwestionowały oficjalne narracje, demaskowały korupcję i zwracały uwagę na działalność tzw. państwa w państwie (deep state). W jednym z numerów pojawiła się nawet sugestia o zaangażowaniu CIA w zabójstwo jego ojca. To już nie była publicystyka – to było śledztwo. Odważne. Niebezpieczne. Może zbyt odważne dla kogoś, kto planował karierę polityczną.
Czy JFK Jr. wiedział coś, czego nie powinien? I czy ktoś postanowił go powstrzymać – zanim John zdążył powiedzieć to głośno?
Rodzina Kennedych ma długą, tragiczną historię tajemniczych śmierci. Prezydent John F. Kennedy został zamordowany w okolicznościach, które do dziś budzą intensywne spekulacje. Robert Kennedy, jego brat, został zastrzelony podczas kampanii prezydenckiej. Michael Kennedy zginął w wypadku na nartach. Ted Kennedy przeżył tajemniczy wypadek samochodowy, w którym zginęła młoda kobieta. I teraz John Jr. – zginął w katastrofie lotniczej. W którym momencie przypadek przestaje być przypadkiem, a zaczyna wyglądać jak wzorzec?
Oczywiście nie ma twardych dowodów na zamach. Nie ma „dymiącego pistoletu”. Nie pojawił się żaden informator, sygnalista, żadna taśma, żadne potwierdzenie. Ale są przesłanki. Są luki. Są pytania, które pozostają bez odpowiedzi. Jest układanka z brakującymi elementami: opóźnione poszukiwania, niejasny raport oficjalny, brakujące dokumenty, brak sygnału ratunkowego i pospieszna kremacja. To pożywka dla teorii spiskowej. Ale też sygnał ostrzegawczy. Bo gdy śmierć jednej z najbardziej wpływowych postaci swojego pokolenia otacza mgła niedopowiedzeń, milczenie staje się podejrzane.
Co naprawdę wydarzyło się 16 lipca 1999 roku? Może rzeczywiście był to zwykły, tragiczny wypadek. Może John popełnił błąd. Może los – po raz kolejny – okazał się bezlitosny dla rodziny Kennedych.
Ale, jak twierdzą niektórzy, równie dobrze mogło być inaczej. Może ktoś nie chciał, by JFK Jr. wkroczył na scenę polityczną i tchnął nowe życie w nazwisko Kennedych. Może komuś zależało, by ta historia zakończyła się po cichu – bez śladu, bez pytań, bez powrotu.
Z pewnością nie dowiemy się tego szybko. Może nawet nigdy.
Monika Pawlak