Zaledwie kilka miesięcy temu jego nazwisko pojawiało się w mediach jako jednego z kandydatów na ambasadora USA w Warszawie. W ten majowy weekend profesor Jim Mazurkiewicz – dumny Teksańczyk z polskimi korzeniami – stanie na czele jednej z najważniejszych uroczystości polonijnych w Ameryce. Jako Wielki Marszałek Parady 3 Maja w Chicago nie kryje wzruszenia i dumy: „To zaszczyt, o jakim nawet nie marzyłem” – mówi w wywiadzie z „Dziennikiem Związkowym”. W rozmowie dzieli się swoimi refleksjami o sile Polonii po obu stronach Ameryki. Teksański naukowiec, wykładowca na Texas A&M University, ekspert w zakresie edukacji rolniczej i nauk zootechnicznych, wieloletni działacz polonijny, opowiada o swoich polskich korzeniach, misji wzmacniania polsko-amerykańskich więzi. Profesor Mazurkiewicz także komentuje dla nas decyzje prezydenta Donalda Trumpa – zwłaszcza w kontekście polityki celnej i imigracyjnej.
Joanna Trzos: Z jakimi emocjami przyjął Pan wiadomość o wyborze na Wielkiego Marszałka jednej z najważniejszych polonijnych uroczystości w Stanach Zjednoczonych – Parady 3 Maja w Chicago?
Profesor Jim Mazurkiewicz: Byłem niezwykle zaszczycony, wzruszony i dumny, że spośród dziesięciu milionów Polaków mieszkających w Stanach Zjednoczonych to właśnie mnie wybrano na Wielkiego Marszałka największych obchodów Święta Konstytucji 3 Maja w USA. Trudno mi znaleźć słowa, które oddałyby moją wdzięczność i uznanie – nie tylko za samą nominację, ale za fakt, że zostałem wybrany. Wydaje mi się, że jestem pierwszym Teksańczykiem polskiego pochodzenia, który został uhonorowany tą funkcją w 134-letniej historii tej parady i towarzyszących jej uroczystości. W ciągu czterech dni wezmę udział w ponad dziesięciu różnych wydarzeniach, reprezentując Polonię oraz organizatorów obchodów Święta 3 Maja. Jedyne, co mogę powiedzieć, to: dziękuję. Niech Bóg Wam błogosławi. Brakuje mi słów. To dla mnie wspaniała okazja, by reprezentować Teksas, moją rodzinę i moich przodków. Jestem naprawdę głęboko poruszony i ogromnie wdzięczny za tę możliwość.
Pana wizyta w Chicago rozpocznie się już na kilka dni przed paradą, bo został Pan zaproszony do udziału w szeregu wydarzeń towarzyszących obchodom Święta 3 Maja.
– Przylatuję do Chicago 30 kwietnia razem z żoną i naszą najstarszą córką. Oczywiście poprowadzę paradę jako Wielki Marszałek, ale dołączy do mnie cała moja rodzina oraz około dziesięciu Teksańczyków. Będziemy mieli własny pojazd w paradzie – dzięki Polsko-Amerykańskiej Izbie Handlowej w Teksasie, która przygotowała specjalną platformę. W sumie będzie nas około 15 osób – w kowbojskich kapeluszach i dżinsach – będziemy reprezentować Teksas, Polonię oraz Polsko-Amerykańską Izbę Handlową. Jednym z naszych sponsorów jest firma Unimot, największa prywatna spółka energetyczna w Polsce, co ma szczególne znaczenie, ponieważ Houston, skąd pochodzę, to światowa stolica energii. Jeszcze raz chcę podkreślić, jak ogromnym zaszczytem, powodem do dumy i źródłem wdzięczności jest dla mnie zaproszenie od Polonii chicagowskiej do roli Wielkiego Marszałka Parady.
.jpg)
Czy brał Pan wcześniej udział w Paradzie Trzeciomajowej w Chicago?
– To mój pierwszy raz i jestem tym naprawdę bardzo podekscytowany. Skoro już mówimy o Chicago, chcę opowiedzieć coś z własnego życia. Kiedy ukończyłem Texas A&M University w maju 1977 roku, złożyłem aplikację do Departamentu Rolnictwa USA (USDA) na stanowisko inspektora jakości mięsa. Dostałem tę pracę i zaproponowano mi kilka lokalizacji do wyboru: Teksas, Los Angeles, Chicago albo Nowy Jork. Wybrałem Chicago. Dlaczego? Miałem 21 lat i wiedziałem, że mieszka tu ponad milion Polaków. Chciałem nawiązać kontakt z moimi rodakami, z polską kulturą. Pragnąłem poznać lepiej historię Polski, bo wtedy wiedziałem o niej niewiele. Moja rodzina mieszkała już w USA od około stu lat i z biegiem czasu zatraciliśmy więź z korzeniami. Chciałem ją odzyskać. Zacząłem więc pracę w chicagowskich rzeźniach jako inspektor USDA, a czasem wysyłano mnie także do Green Bay w stanie Wisconsin. Ale jestem bardzo dumny z tego, że moja pierwsza praca była właśnie w Chicago. Siedziba USDA mieściła się przy Halsted Street, w starym budynku głównej siedziby Urzędu Poczty.
– Na początku roku było o Panu głośno, gdy media w Polsce i za granicą poinformowały, że jest Pan kandydatem na stanowisko ambasadora USA w Warszawie. Czy realnie rozważał Pan objęcie tej funkcji?
No cóż, to była całkiem poważna plotka (mówi z uśmiechem). Informacje o tym pojawiły się w całej Polsce. Tak, złożyłem aplikację. Wiem, że mój życiorys trafił do odpowiedniego kręgu decyzyjnego, wiem, że byłem rozważany. Ale pozwólcie, że powiem jedno: Tom Rose, którego jeszcze osobiście nie poznałem, będzie nowym ambasadorem i publicznie zadeklarowałem, że będę go wspierał i mu pomagał. Chcemy, żeby mu się powiodło, bo zależy nam na silnych relacjach między Polską a Stanami Zjednoczonymi – to absolutnie kluczowe. Tom Rose był już „w środku” – pracował dla wiceprezydenta Pence’a w pierwszej administracji, więc był kimś znanym i sprawdzonym dla zespołu prezydenta Trumpa. Ja byłem ‘outsiderem’. Otrzymali moje dokumenty, byli pod wrażeniem różnych rzeczy, ale jak to bywa – zatrudnia się ludzi, których się zna i którym się ufa. To nie znaczy, że nie jestem godny zaufania – po prostu byłem nieznanym ogniwem. A Tom (Rose) ma doświadczenie i dostęp do decydentów, więc szczerze mu gratuluję. Czy byłem rozczarowany? Tak. Naprawdę chciałem tę funkcję, naprawdę chciałem zbudować silniejsze więzi między Stanami Zjednoczonymi a Polską – nie tylko z Teksasem. Ale nie byłem tym załamany, bo rozumiem decyzję. Wybrali człowieka, którego już znali i który ma polityczne zaplecze. Wierzę, że wykona dobrą robotę, a ja jestem tu, by mu pomóc – jeśli tylko będzie tego chciał.
Powróćmy do tematu Chicago – biorąc pod uwagę czas spędzony w naszym mieście, jakie wrażenie zrobiła na Panu chicagowska Polonia?
– Cóż, Chicago to ogromne miasto. Wasza Polonia jest, można powiedzieć, tysiąc razy większa niż nasza. W Teksasie mamy około 250–280 tysięcy Polaków, rozproszonych głównie po Houston, Dallas, San Antonio i Austin – z czego największe skupisko znajduje się właśnie w Houston. Mimo mniejszej liczby ludzi, Polonia w Teksasie jest bardzo aktywna. Tak jak u Was, mamy „starą” i „nową” Polonię, które działają ramię w ramię. W Houston organizujemy festiwal Trzeciomajowy oraz Dożynki – przyciągamy około 5 tysięcy uczestników. To oczywiście niewiele w porównaniu z Waszą paradą, w której bierze ok. 250 tys. osób, ale mimo to pielęgnujemy polską kulturę.
Jakie różnice zauważa Pan między Polonią w Chicago i w Teksasie?
– To trudne porównanie, bo skala jest zupełnie inna, ale oba środowiska mają swoje wyjątkowe cechy. W Teksasie mamy polskie szkoły i msze w Houston, Dallas, Austin i San Antonio. Poza tym Teksas może się pochwalić najstarszą polską parafią w USA – w Pannie Marii – oraz drugą najstarszą w Bandera, która jest kowbojską stolicą świata. Moi przodkowie osiedlili się w Dolinie Brazos po wojnie secesyjnej, ale nasze korzenie sięgają Wielkopolski i Kujaw. Jestem przedstawicielem starej Polonii, ale jako prezes organizacji mam bliski kontakt także z nową Polonią – często bywam w Warszawie i staram się łączyć oba środowiska. Nowa Polonia wnosi świeży język, tradycje i wartości, które mogliśmy zatracić. Stara Polonia natomiast ma głębokie relacje z lokalnymi strukturami: biznesem, polityką, życiem społecznym. Dzięki temu możemy wspierać nową Polonię, ułatwiać im start i włączenie się w amerykańskie życie.
Czuje się Pan bardziej Polakiem, Amerykaninem, a może Amerykaninem z polskimi korzeniami?
– To bardzo dobre pytanie. Czasami dla „nowej” Polonii nie jestem wystarczająco polski – mówię po polsku, ale w XIX-wiecznym dialekcie i nie mam pełnego zasobu słownictwa. Porozumiewam się całkiem nieźle, kiedy trzeba, ale niektórzy mogą uznać, że to za mało. Z kolei z amerykańskiej, teksańskiej perspektywy bywa, że postrzegają mnie jako… zbyt polskiego. Jestem bardzo aktywny – działam w dziesięciu różnych radach, z czego siedem to organizacje polskie, zarówno w Warszawie, jak i w Teksasie. Na Texas A&M, największym uniwersytecie w USA pod względem liczby studentów – ponad 80 tysięcy – działa Polski Klub Studencki. Gdy tylko na uczelnię przyjeżdża jakiś profesor z Polski, administracja natychmiast się ze mną kontaktuje albo przekazuje informacje, że Jim Mazurkiewicz jest do dyspozycji. Podobnie jest w branży rolniczej – gdy największa ubojnia wołowiny i jedna z największych polskich sieci spożywczych odwiedziła Teksas i ktoś wspomniał moje nazwisko, natychmiast zadzwonili i pomogłem im zorganizować wizyty i spotkania. Wymieniłem się doświadczeniem z ponad 1300 osobami i dalej to kontynuuję. Niedawno byłem w Warszawie – trzy dni, dwa z nich po 17 godzin spotkań. Rozmawiałem z ośmioma firmami, udzieliłem dwóch wywiadów, m.in. na temat ceł i wojen handlowych. Jestem naprawdę dumny z kontaktów, przyjaźni i współpracy, którą udało się nawiązać między Polską, Unią Europejską a Teksasem i USA. Chcę to jeszcze bardziej rozwijać. W październiku ubiegłego roku otwierałem Kongres 60 Milionów w Chicago, a potem w styczniu – lutym ponownie – tym razem na Florydzie. Poznałem wielu ludzi z całych Stanów: od Wschodniego Wybrzeża, przez Zachodnie, po Portoryko. Pracuję nad tym, by jeszcze silniej łączyć Polskę z USA – by rozwijać współpracę, partnerstwa i relacje biznesowe.
To prawda – swoją działalnością zbudował Pan mosty między Polonią amerykańską a Polską, między Teksasem a Polską. Czego oczekuje Pan po tej współpracy? Jaki jest jej główny cel?
– Moim celem jest zacieśnienie naszych więzi gospodarczych. Naszym największym przyjacielem w Europie jest Polska – i nie ma tu żadnej konkurencji. Największym partnerem handlowym Stanów Zjednoczonych nie są Chiny, lecz Unia Europejska. To właśnie UE, jako całość, jest naszym kluczowym sojusznikiem i partnerem gospodarczym. A jej prawdziwą gwiazdą jest dziś Polska. Powiem, że nie ma w USA lepszego ambasadora spraw polskich niż ja. Z dumą opowiadam o zaangażowaniu Polski w kwestie bezpieczeństwa, o jej relacjach z USA – zarówno tych gospodarczych, jak i społecznych. Łączy nas naprawdę wiele – nie tylko nazwiska takie jak Kościuszko czy Pułaski. To zaledwie punkt wyjścia naszej wspólnej historii. A przy okazji, proszę sobie wyobrazić, że w Teksasie mamy własnego „Pułaskiego” – to Feliks Andrzej Wardziński, który razem z 42 innymi polskimi ochotnikami walczył o niepodległość Teksasu przeciwko Meksykowi. Niestety, mało kto dziś o tym wie. Polacy i Polonia od zawsze walczyli o wolność – nie tylko w Europie, ale i tu, w Ameryce.
Wspomniał Pan o znaczeniu relacji gospodarczych między Europą a Stanami Zjednoczonymi. Jak Pan komentuje ostatnie działania prezydenta Trumpa związane z podwyższaniem stawek celnych? Co Pan o tym sądzi?
– Powiem tak: jesteśmy obecnie w okresie przejściowym. To tzw. reset finansowy Stanów Zjednoczonych. Usłyszałem – zarówno od Demokratów, jak i Republikanów, na najwyższym szczeblu – że musimy się poważnie przyjrzeć naszemu zadłużeniu narodowemu, które wynosi 36 bilionów dolarów (US trillion). Jeśli nie zostanie ono opanowane w ciągu sześciu lat, Stany Zjednoczone staną się bankrutem. Trump odziedziczył tę sytuację. Gdyby wygrała Kamala Harris, to ona musiałaby się z tym zmierzyć. Ktoś musiał w końcu powiedzieć „dość”. Dobra wiadomość jest taka, że Trump jest biznesmenem, ma grubą skórę i potrafi przyjąć krytykę, by zrobić to, co trzeba – zgodnie z analizami ekonomistów i doradców rządu. To nie jest izolacjonizm. To konieczna korekta kursu. Przypomnę, że kiedy w 1989 roku upadł mur berliński, Polska podjęła bardzo trudną decyzję – przejścia od gospodarki komunistycznej do kapitalistycznej. Pierwsze pięć–sześć lat było dla was bardzo trudne. Ale te decyzje były potrzebne. I co ważne – udało się wam przeprowadzić tę transformację bez wojny domowej, pokojowo, przez wybory. Efekt? Od tamtego czasu wasze PKB wzrosło o 40 proc. Polska po raz pierwszy w historii osiągnie PKB na poziomie biliona dolarów (US trillion). To ogromny sukces. Pokazujecie, że warto podejmować trudne decyzje. My, w Stanach Zjednoczonych, jesteśmy właśnie w takim punkcie zwrotnym. I choć nie mówi się o tym głośno w mediach, to w prywatnych rozmowach wszyscy wiedzą, że coś trzeba zmienić. Cieszę się, że mamy przywódcę, który nie boi się krytyki i ma odwagę wprowadzać te zmiany, by przywrócić nam gospodarczą suwerenność. Wiem, że to trudny czas. Ludzie niepokoją się o giełdy, inflację, stopy procentowe. Ale dajmy sobie rok – wtedy porozmawiajmy ponownie. Myślę, że zobaczymy pozytywne efekty. Dziś żyjemy w świecie, gdzie wszyscy chcą rozwiązań na już – jak z mikrofalówki. Ale do obecnej sytuacji dochodziliśmy przez 30 lat. Nadszedł moment, by przestać „przekładać problem na później”. Mówimy o tym resecie od czasów Reagana, ale nikt wcześniej nie odważył się podjąć realnych kroków. Dajmy tej administracji szansę, by naprawiła sytuację. Bo jeśli nie zadbamy teraz o siebie, nie będziemy w stanie pomagać innym.
W tym roku społeczność meksykańska w Chicago odwołała paradę z okazji Cinco de Mayo – z obawy przed nalotami służb imigracyjnych. Powiedzieli, że nie mają czego świętować. Imigracja to temat bardzo gorący także w polskiej społeczności. Pana opinia jest tu szczególnie cenna – mieszka Pan w Teksasie, czyli w stanie, który znajduje się w samym centrum tej debaty dotyczącej polityki imigracyjnej prezydenta Trumpa.
– Ok, to pozwólcie, że przedstawię Wam moją opinię – opinię Jima Mazurkiewicza. Tak po prostu, szczerze – powiem Wam, jak ja to widzę. Ten wielki kraj został zbudowany przez imigrantów i nadal będzie silny dzięki nim. Imigranci są w Ameryce potrzebni i mile widziani – ale musimy mieć pewność, że system, który ich przyjmuje, działa właściwie. A ten system od lat jest zepsuty. Nie można mówić o suwerennym kraju bez bezpiecznych granic i wiedzy o tym, kto do niego wjeżdża i kto go opuszcza. Jesteśmy tyglem narodów na skalę światową – prawdziwą mozaiką kultur. I wiecie, my naprawdę witamy ludzi wszystkich narodowości – tak było zawsze i tak jest nadal. Przykład? W samym tylko Houston, w szkołach podstawowych dzieci mówią w 145 różnych językach i wszyscy są tu mile widziani. To, co obecna administracja próbuje zrobić, to zapanować nad sytuacją. Jako kraj musimy zadbać, by przyjeżdżali do nas ci, którzy chcą pracować i szukają lepszego życia. Takich ludzi chcemy tu mieć. Jednak są i tacy, którzy przyjechali do USA, mimo że mają kryminalną przeszłość – byli wypuszczani z więzień w swoich krajach i trafiali tutaj. Niektórzy z nich dopuścili się przestępstw: włamań, podpaleń, gwałtów, handlu ludźmi, także dziećmi. Dla takich osób nie ma miejsca w Ameryce. I myślę, że żaden kraj na świecie nie chciałby takich ludzi u siebie. Natomiast wszyscy ci, którzy przyjeżdżają, by pracować i uczciwie żyć – są tu mile widziani. Ale ten system został odziedziczony. Za pierwszej kadencji Donalda Trumpa sytuacja była bardziej opanowana. W ostatnich czterech latach liczba osób, które przekroczyły granicę, liczona jest w milionach. Przypuszczam, że 90 proc. z nich to dobrzy ludzie. To złożona kwestia, ale musimy się nią zająć. Pamiętajmy o 11 września – trzej terroryści doprowadzili wtedy do tragedii, która kosztowała nas tysiące istnień. Dziś mamy dziesiątki tysięcy osób, które nie życzą Ameryce dobrze, a które przedostały się tu z zamiarem szkodzenia – również tym uczciwym imigrantom, którzy po prostu chcą spokojnie żyć. Jeśli nie zapanujemy nad sytuacją, możemy się spodziewać kolejnego 9.11 (11 września) albo czegoś jeszcze gorszego.
Panie profesorze, dziękuję za rozmowę i do zobaczenia w sobotę, 3 maja na paradzie w Chicago.
Rozmawiała: Joanna Trzos
j.trzos@zwiazkowy.com