Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama KD Market

Wyprawa przeklętych

Latem 1741 roku dwa rosyjskie żaglowce – „Święty Piotr” i „Święty Paweł” – ruszyły w rejs z Pietropawłowska ku mglistej otchłani Pacyfiku. Była to wyjątkowa wyprawa: połączenie naukowej ciekawości, politycznych ambicji i marzeń o sławie. Na pokładach płynęli uczeni, marynarze, żołnierze i duchowni – wszyscy zjednoczeni wspólnym celem. Kierowali się na północ, ku skutej lodem pustce Arktyki, w poszukiwaniu legendy, która od wieków nie dawała spokoju odkrywcom – mitycznej cieśniny dzielącej Azję od Ameryki. Tajemniczego morskiego przejścia. Rubieży świata...
Reklama
Wyprawa przeklętych

Autor: Wikipedia

Wyprawa oświecenia

ReklamaUbezpieczenie zdrowotne dla seniorów Medicare

Na czele tej odysei stał doświadczony żeglarz i badacz Vitus Bering. Ten Duńczyk w służbie cara już wcześniej przemierzył i opisał dzikie, skute lodem syberyjskie wybrzeża, gdzie kończył się znany świat. Tym razem miał jednak zapuścić się dalej. W drugiej Wielkiej Ekspedycji Północnej – jednej z największych wypraw badawczych w historii – zamierzał przebić się przez ocean lodu i tajemnic, ku brzegom, które istniały jedynie w domysłach, legendach i cieniach na horyzoncie. Gdzie kończyły się mapy, a zaczynało nieznane. U jego boku – równie zdeterminowany jak on – stał Aleksiej Czirikow, oficer rosyjskiej marynarki, który objął dowództwo „Świętego Pawła”.

Ekspedycja nie zaczęła się na Kamczatce, lecz w błocie i śniegach Petersburga. To tam, w carskim pałacu narodziła się wizja, której skala do dziś robi wrażenie: ponad trzy tysiące ludzi, dziesięcioletnie przygotowania i ambicja, by nie tylko zmapować arktyczne wybrzeża, ale też uchwycić ogrom ziem między Uralem a Pacyfikiem. 

Wyruszyli w 1733 roku z nauką i nadzieją – z astronomami, geografami, botanikami. Zabrali prasy drukarskie i lunety, beczki atramentu i skrzynie wódki, zaprzęgi psów i wszelkie możliwe narzędzia dostarczone przez imperium. To nie była zwykła ekspedycja. To była wyprawa oświecenia – i zarazem zimna wojna z lodowatym światem.

 

W białej otchłani

Dotarcie na Kamczatkę zajęło im siedem długich lat. Siedem lat ciągnięcia zapasów przez Ural, budowania statków od zera w położonym daleko na wschodzie Ochocku, walki ze szkorbutem, odmrożeniami, tyfusem i wilkami. Wschodnia Rosja była wówczas białą plamą na mapie: bez dróg, bez mostów, bez punktów odniesienia. Tylko tajga, tundra i niezbadana tajemnica natury. Krajobraz pochłaniał tam ludzi z nienasyconą łapczywością, jakby sam był istotą, która żywi się ludzkim strachem i samotnością. Niektórzy zawracali. Inni znikali bez śladu. A jednak – mimo wszystko – wyprawa brnęła naprzód. Wolno. Uparcie. Krok po kroku.

Nie brakowało momentów, gdy morale sięgało dna. Gdy sanie grzęzły w błocie, a konie padały z wyczerpania, niektórzy pytali, czy warto. Ale za każdym razem ktoś odpowiadał spojrzeniem – w milczeniu pełnym uporu. W tej ciszy była decyzja, że trzeba iść dalej. Bo nie było już drogi powrotu.

Nie prowadzili dzienników dla potomnych. Pisali dla siebie – żeby nie zwariować. Kartki wypełniały się litanią przeszkód: połamane sanie, zamarznięte zapasy, brak drewna, ślepa zamieć. Nocą słychać było trzask pękających drzew i głuchy skowyt wilków. Mimo otaczającej dziczy, największym wrogiem była samotność. Wędrowali tygodniami. Ślady ich stóp szybko znikały w śniegu, jakby ziemia chciała zapomnieć o ich istnieniu.

 

Przez bezkres oceanu

Lipiec roku 1741 przyniósł w końcu najśmielszy epizod całego przedsięwzięcia – wyprawę przez bezkresny Ocean Spokojny ku nieznanym brzegom Ameryki. To właśnie wtedy „Święty Piotr” i „Święty Paweł” wypłynęły z Pietropawłowska na Kamczatce, by przekroczyć granice znanego świata. Ale Bering był już chory, a jego ludzie – po siedmioletniej tułaczce – u kresu sił. To, co wydarzyło się potem, było jak sen – mroczny, gorączkowy, z którego nie można się wybudzić. 

Początek był jednak obiecujący. 16 lipca z pokładu „Świętego Piotra” dostrzeżono coś niezwykłego: zza mgły wyłoniły się góry – potężne, surowe, z kamiennymi zboczami cichymi jak grobowce. Dziś ten ląd nazywamy Alaską. Jednemu z majestatycznych szczytów nadali nazwę – Góra Świętego Eliasza. Potem, niepewnym kursem, ruszyli wzdłuż wybrzeża.

Tam, w cieniu gęstych lasów, stali Tlingici – nieruchomi, z twarzami pomalowanymi w rytualne wzory, dzierżąc włócznie. Obserwowali obcych w milczeniu. Nie padło jednak ani jedno słowo, nie doszło do żadnej wymiany – ani wrogiej, ani przyjaznej. Rosjanie byli zbyt chorzy, zbyt wyczerpani, by mówić, a co dopiero walczyć. Szkorbut pożerał ich siły, mróz przeszywał aż do kości, a sztormy waliły z furią w pokład. Jeden z marynarzy zginął – porwany przez falę, zniknął w lodowatej otchłani. Nigdy go nie odnaleziono.

Załoga była już tylko cieniem samej siebie. Ich mapy – niepełne. Odkrycia – kruche jak lód, po którym żeglowali.

Każdy dzień przynosił nowe oznaki rozpadu – statku, ciał, ducha. Sól morska wciskała się w każdy sęk drewna, żłobiła pokład jak choroba, która nie ustępuje. Liny skrzypiały, zgrzytając rdzą w stalowych pierścieniach, a ludzie snuli się po pokładzie jak cienie – bez słów, z oczami wypranymi z nadziei.

Nocą z kajuty kapitana dochodził senny bełkot. Bering majaczył, przyzywając cieśninę, która miała być ich nagrodą. Nikt nie miał siły zaprzeczać. Modlono się tylko, by dożyć do rana. A i to stawało się coraz trudniejsze. Morze, które miało ponieść ich ku chwale i odkryciom, teraz dźwigało ich ku zatracie. Zamieniało się w żywioł chcący ich pochłonąć.

W pewnym momencie burza morska rozszarpała wyprawę. Okręty straciły ze sobą kontakt. „Święty Paweł” dowodzony przez Czirikowa zniknął z pola widzenia. Dopiero wiele miesięcy później wrócił samotnie na Kamczatkę – bez wieści o losie Beringa i reszty ekspedycji.

 

Katastrofa w sercu Arktyki

A potem przyszła zima. „Święty Piotr” próbował wrócić do portu, ale przyroda miała inne plany. Choroby, głód, mróz – zimne macki Arktyki zacisnęły się na losie załogi. Żaglowiec, zepchnięty przez sztormy daleko z kursu, roztrzaskał się o kamieniste wybrzeże bezimiennej wyspy pośrodku niczego. Mówiono później, że to zrządzenie złych duchów. Wyspa była jałowa, dzika, pełna dziwnych odgłosów. Lodowe pustkowie, bezludne, nieprzyjazne, jakby stworzone tylko po to, by wystawić ludzi na próbę. Dziś nosi nazwę Wyspy Beringa.

Zostali uwięzieni. Otoczeni przez lód, głód i ciszę. Bez lekarstw. Bez nadziei. A sam Bering – ich przywódca – dogorywał.

Ludzie gołymi rękami próbowali rozgrzebywać zamarzniętą ziemię, by postawić byle jakie schronienie – szałas, jamę, cokolwiek, co osłoni przed śmiercią. Jedli wodorosty, żuli paski skórzanych butów, gotowali je w słonej wodzie. Polowali na foki, na lisy, na szczątki życia, które jeszcze nie zamarzły. Z każdą nocą gasła w nich nadzieja. Mróz wciskał się pod skórę, paraliżował kończyny i myśli. Wicher wył jak potępiony duch, a wśród jego złowrogiego świstu rozbrzmiewały krzyki tych, którzy tracili palce, stopy, zmysły.

W jednym z dzienników zanotowano, że Bering leżał bez sił, w malignie, zwinięty na piasku, z trudem wypowiadając słowa. Ponoć ostatnie, co wyszeptał, to imię żony. Nikt nie wiedział, czy to prawda, ale nikt też nie chciał tego podważać. Takie historie nadawały śmierci sens. Zmarł w grudniu 1741 roku. Pochowano go w płytkim grobie. Ciało przykryto płaszczem a na nim położono kamień. Niesiony przez wiatr śnieg powoli zacierał kontury postaci, jakby Bering nigdy nie istniał. Nad mogiłą natura sama wzniosła nagrobek – cichą zaspę śniegu, jakby chciała zasłonić to, co się stało. Jakby wstydziła się własnego okrucieństwa.

 

Duchy w ludzkiej skórze

A jednak część z nich przetrwała. W 1742 roku, wbrew wszelkim przeciwnościom, ci, którzy przeżyli, dokonali niemożliwego. Z resztek wraku „Świętego Piotra” – z popękanego, przeżartego morską solą drewna i postrzępionych lin – zbudowali nowy statek. Kadłub trzymał się dzięki modlitwie i woli życia marynarzy. Nie powinni byli przetrwać. A jednak dopłynęli. Wrócili na Kamczatkę – duchy w ludzkiej skórze.

Wychudzeni do kości, o policzkach tak zapadniętych, że cień sam zdawał się od nich odwracać. Nie nieśli złota ani trofeów. Tylko notatniki, szkice, strzępy pamięci i blizny, które mówiły więcej niż słowa.

Z załogi, która wypłynęła z Pietropawłowska, wróciła ledwie garstka. Wbrew wszystkiemu, mimo śmierci, chłodu i rozpaczy, z 77 ludzi, którzy wypłynęli na „Świętym Piotrze”, ocalało 46. Czterdzieści sześć ludzkich cieni. Wśród nich był Georg Wilhelm Steller – przyrodnik, marzyciel i śmiałek. W najczarniejszym piekle robił notatki. Obserwował każdy liść, każde stworzenie, każdy ptasi krzyk rozbijający ciszę. Notował z zapałem człowieka, który wiedział, że zapis to jedyny sposób, by nadać sens temu koszmarowi.

To on opisał stworzenie, którego świat wcześniej nie znał – łagodne, roślinożerne olbrzymie zwierzę morskie. Ważyło ponad dwie tony i żywiło się wodorostami, a w jego oczach czaił się smutek starego świata, który wie, że odchodzi. Dziś znamy je jako krowę morską Stellera, choć to już tylko nazwa. Gatunek zniknął w ciągu niespełna trzydziestu lat. Wybity do ostatniego przez ludzi, którzy nigdy nie powinni byli tam dotrzeć.

Steller pisał też o ptakach – osobliwych, przerażających, z czerwonymi, świecącymi oczami. Krzyczały nocą, nie dawały się złapać. Twierdził, że wyspa jest nawiedzona. Rozbitkowie opowiadali o krokach. Słyszeli je nocą, między wichrem a własnym biciem serca. Ktoś chodził, chociaż poranek zacierał ślady. Jedni mówili o duchach. Inni – o pradawnych mieszkańcach, którzy nigdy nie opuścili tej ziemi i wciąż patrzą z ukrycia, zza kurtyny czasu.

Wszyscy czuli, że nie są tam sami.

 

Mapy lodowego pustkowia

Kiedy wreszcie morze przestało być wrogiem, a fale niosły ich zamiast topić, ci, którzy ocaleli, nie potrafili już odnaleźć samych siebie. Jakby ich dawne „ja” zostało w bezimiennych grobach na wyspie. Wiosła w ich dłoniach wydawały się narzędziami kogoś obcego. Ciała pamiętały ruch, ale dusze pozostały daleko – zagubione w śniegu i arktycznej zmarzlinie.

Po powrocie najpierw zapadli w ciszę. Głębszą niż szum morza, groźniejszą niż krzyk burzy. Nie znajdowali słów. Bo jak opowiedzieć coś, czego nikt poza nimi nie był w stanie zrozumieć? 

Ale przywieźli coś, czego nie da się zważyć ani wycenić. Dowód na istnienie amerykańskiego wybrzeża. Mapy lądów, których nie znała wcześniej żadna księga. Opisy istot, o których nie śniło się nawet najśmielszym przyrodnikom Europy.

I coś jeszcze: ziarna rosyjskich roszczeń do Alaski – które miały później kiełkować przez kolejne stulecia.

Wielka Ekspedycja Północna pochłonęła ludzi, bogactwa, zmysły. Zostawiła po sobie więcej grobów niż triumfów. Ale przerysowała mapę świata. Była opowieścią z pogranicza mitu i rzeczywistości. Niosła przesłanie, które wciąż brzmi jak echo w zamieci: że świat nie jest poznany tak, jak chcieliby tego królowie, carowie i kartografowie. Że za każdą linią na mapie kryje się jeszcze nieznane. I że nawet największe imperia muszą zamilknąć, gdy stają twarzą w twarz z tym, co nieoswojone.

 

Epitafium

Bering nie zobaczył skutków swojej wyprawy. Umarł na bezimiennej wyspie – zmarznięty, zapomniany, pokonany przez żywioł, który sam chciał okiełznać. Ale morze, które wyrzuciło go na brzeg, przyniosło także coś więcej. Zmianę biegu historii.

Ci, którzy wrócili, nieśli w oczach obrazy jak z innego świata: lodowe klify lśniące w blasku północnego słońca, zielone zatoki spokojne jak sen, majestatyczne lasy. Mówili o zwierzętach, które wyglądały, jakby nie znały lęku. O olbrzymach kroczących wśród drzew. Inni twierdzili, że w tamtej ziemi słońce świeci inaczej, czas płynie wolniej, a powietrze dźwiga pamięć pradawnych istnień.

Niektórzy wierzyli, że gdzieś tam, za linią horyzontu, wciąż czeka cieśnina. Ukryta, cicha, niewpisana w żadną mapę. Przejście między światami – takie, którego nie odnajdzie kompas, którego nie potwierdzi nauka. Które mógłby odnaleźć tylko ten, kto nie bał się zgubić. Szaleniec. Marzyciel.

Taki ktoś już próbował. Na bezludnej wyspie, nazwanej jego imieniem, ziemia wciąż kryje jego grób. Alaska – surowa, obca, piękna w swojej niedostępności – nosi jego ślad. A między nimi – zimne, ciemne, głębokie wody, które dziś nazywamy Morzem Beringa. 

To więcej niż nazwa. To pomnik. To epitafium dla człowieka, który zginął, próbując przesunąć kres znanego świata.

Monika Pawlak 

Reklama

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama