Widmo opuszczenia
W listopadzie 1930 roku Joe Labelle, traper o reputacji samotnika i znawcy północnych szlaków, wędrował przez zasypaną śniegiem tundrę w poszukiwaniu schronienia przed zapadającą nocą. Pogoda była coraz bardziej nieprzyjazna – wiatr świszczał w koronach drzew, niosąc ze sobą drobinki lodu ostrzejsze niż igły. Labelle znał te okolice. Wiedział, że nad jeziorem Anjikuni znajdowała się osada, której mieszkańcy – Inuici – słynęli z gościnności i odporności na trudy życia w mroźnej głuszy. Oczekiwał ognia, strawy, kilku opowieści snutych przy palenisku. Zamiast tego zastał martwą ciszę.
Dotarł tam późnym popołudniem. Słońce właśnie zniknęło za horyzontem, a niebo przybrało ciężki, ołowiany odcień. Wioska była opustoszała, niepokojąco, złowieszczo milcząca i nieruchoma. Cisza panowała nie tylko wokół, ale zdawała się przenikać wszystko – śnieg, powietrze, serce. Labelle szedł powoli przez środek osady, z lękiem zaglądając do kolejnych wigwamów.
Wszystkie były nienaruszone. Wewnątrz nie zauważył żadnych śladów walki, pośpiechu ani paniki. Garnki nadal stały na wygasłych już paleniskach, w niektórych znajdowały się jeszcze niedogotowane ryby i mięso. W jednym wigwamie leżało porzucone w trakcie szycia ubranie, z igłą utkwioną w połowie ściegu. Nie było nikogo. Ani żywego ducha. Ani jednego śladu stóp w śniegu. Tak jakby mieszkańcy rozpłynęli się w powietrzu.
Na skraju wioski Labelle natknął się na widok jeszcze bardziej zatrważający – martwe psy zaprzęgowe. Siedem ciał, wciąż uwiązanych do swoich palików, wychudzonych, zamarzniętych. Psy były dla Inuitów bezcenne – służyły do transportu, ogrzewały w nocy, ostrzegały przed drapieżnikami. Były częścią rodziny. Porzucić je to jak porzucić własne dziecko.
Niedaleko od wigwamów Labelle odkrył rozkopane groby plemienne. Kamienie, wcześniej starannie ułożone w kopce, teraz były rozrzucone. Nie wyglądało to na dzieło zwierząt. Ktoś celowo rozgrzebał mogiły, jakby w nich czegoś szukał – lub próbował coś zabrać. Amulety? Ciała?
Duchy z tundry
Przerażony, Labelle ruszył z powrotem przez śniegi do stacji telegraficznej. Wysłał stamtąd wiadomość do Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej. Wkrótce pojawił się oddział dochodzeniowy, ale nie znalazł żadnej odpowiedzi na to, co się tam wydarzyło. Potwierdzono jedynie, że wioska była opuszczona. Brak śladów walki. Brak zwłok. Brak jakiejkolwiek racjonalnej przyczyny zniknięcia mieszkańców.
Policja przeprowadziła krótkie śledztwo. W 1931 roku sprawę zamknięto. Uznano, że „nie ma podstaw do dalszych działań”. Nie odnaleziono niczego, co mogłoby rzucić choćby cień na to, co tam się stało.
Ale ludzie nie milkli. Świadkowie – zarówno mieszkańcy pobliskich terenów, jak i ciekawscy, którzy pojawili się w okolicy, twierdzili, że widzieli nad jeziorem dziwne światła. Pulsujące, rytmiczne, niebieskawe, poruszające się w sposób, którego nie można było przypisać zorzy polarnej. Unosiły się nad wodą w ciszy, jakby coś obserwowały. A potem gasły.
W kolejnych latach pojawiło się wiele wersji tej historii. Jedni mówili o masowych grobach, inni twierdzili, iż mieszkańcy wioski zostali porwani przez przybyszów z innej planety, jeszcze inni – o tajemniczych eksperymentach rządowych. Podnosiły się też głosy sceptyków, którzy uważali, że cała opowieść to literacka mistyfikacja, efekt wyobraźni dziennikarza Emmetta Kellehera, znanego z zamiłowania do sensacji, który opisał tę historię w 1930 roku. Wskazywano na nieścisłości, luki, brak dokumentacji. Ale nawet jeśli historia była przesadzona, to pytanie pozostawało: skąd wzięła się jej siła?
Bo jest w tej opowieści coś, co nie pozwala o niej zapomnieć. Przetrwała niemal 100 lat, przechodząc z ust do ust, z książek do podcastów, z legend do śledczych forów internetowych. Może to lęk – przed nagłym zniknięciem, przed pustką, która zostaje po człowieku? A może przeczucie, że kryje się za tym coś więcej. Coś, czego nie da się wytłumaczyć.
Inuici od pokoleń opowiadali historie o duchach, które wciągały ludzi w ciemność, z dala od ciepła ogniska. Mówili o istotach zrodzonych z lodu i mgły, o cieniach krążących między wigwamami, czekających, aż ktoś zostanie sam. O demonach, które nie zostawiały po sobie żadnych śladów. Czy któraś z tych opowieści mogła ożyć? A może to rzeczywistość zaczęła przypominać stare legendy?
Martwa ziemia
Do dziś nie wiadomo, co naprawdę wydarzyło się nad jeziorem Anjikuni. Istnieje wiele teorii, ale wszystkie opierają się na domysłach, spekulacjach i niepewnych relacjach. Najbardziej niepokojące jest to, jak łatwo było przejść nad tym do porządku dziennego. Cisza nad Anjikuni to nie tylko pustka. To wyrzut sumienia. To ostrzeżenie, że są miejsca, gdzie rzeczy – i ludzie – znikają bez śladu.
W archiwach dziś nie znajdzie się wiele. Kilka pożółkłych wycinków z gazet, urwane zapiski, skrótowe komunikaty policyjne, jakby ktoś celowo unikał szczegółów. Oficjalna wersja sugerowała naturalną migrację ludności, pominięto jednak fakt, że mieszkańcy zostawili za sobą wszystko – jedzenie, odzież, psy, groby bliskich. Jeśli rzeczywiście odeszli, to była ucieczka. To było porzucenie – natychmiastowe, nielogiczne. Niezgodne z ludzką naturą.
Badacze folkloru wskazywali na zbieżność tej historii z miejscowymi mitami. W opowieściach Inuitów od wieków pojawiała się postać Tornarsuka – ducha lub demona, który potrafił przenosić całe osady w zaświaty. Inni wspominali o Qallupilluitach – lodowych istotach, które nocą wyciągały ludzi z ich domów i porywały w otchłań jezior. Czy nad Anjikuni powrócił któryś z tych pradawnych lęków?
Jedna z najstarszych mieszkanek pobliskiego Fort Chimo odpowiedziała jedynie: „Tamta ziemia od dawna była już martwa. Ludzie nie powinni tam mieszkać”.
Monika Pawlak