Kozioł ofiarny?
Limuzyna prezydenta właśnie skręcała w ulicę Elm, tuż obok gmachu Texas School Book Depository, gdy padły strzały. John F. Kennedy został trafiony dwukrotnie – najpierw w górną część pleców, a chwilę później w głowę. Osunął się bezwładnie w ramiona żony, Jackie Kennedy, gdy jednocześnie pocisk ugodził też siedzącego z przodu gubernatora Teksasu, Johna Connally’ego. Prezydent został natychmiast przewieziony do szpitala Parkland Memorial, gdzie po niespełna trzydziestu minutach stwierdzono jego zgon.
Domniemany sprawca, Lee Harvey Oswald, został aresztowany wkrótce potem, w kinie. Ten były żołnierz piechoty morskiej, biegle mówiący po rosyjsku, który wcześniej zbiegł do ZSRR i powrócił do USA z rosyjską żoną, był dość osobliwym podejrzanym. Zaprzeczał, jakoby zabił Kennedy’ego, twierdząc, że jest „kozłem ofiarnym”.
Dwa dni później został zastrzelony wprost przed kamerami telewizyjnymi przez Jacka Ruby’ego – właściciela klubu nocnego, znanego z kontaktów z półświatkiem i lokalną mafią. Publiczne morderstwo domniemanego zabójcy, transmitowane na żywo do milionów domów, wstrząsnęło Ameryką i tylko podsyciło aurę surrealizmu i tajemnicy, która miała na zawsze otoczyć tę sprawę.
Magiczna kula
Prezydent Lyndon B. Johnson powołał specjalną komisję śledczą pod przewodnictwem sędziego Earla Warrena do zbadania zabójstwa JFK. Jej raport, opublikowany w 1964 roku, stwierdził jednoznacznie: Oswald działał sam. Trzy strzały, jeden karabin, jeden zabójca. Teoria „samotnego strzelca” stała się tym samym oficjalną wersją wydarzeń.
Lecz oficjalny przekaz niemal od początku budził niedowierzanie. Zwłaszcza hipoteza o tzw. magicznej kuli. Pocisk, który rzekomo trafił zarówno Kennedy’ego, jak i Connally’ego, po czym został znaleziony niemal nienaruszony, stał się symbolem nieufności wobec ustaleń Komisji Warrena. Dla wielu był to punkt wyjścia dla teorii, że prawda mogła być znacznie bardziej skomplikowana.
Mafia, Kubańczycy, CIA
Z wątpliwości narodził się gęsty las teorii alternatywnych. W latach 70. sceptycyzm wobec oficjalnej wersji zamachu na Kennedy’ego nabrał instytucjonalnych ram. W 1979 roku Specjalna Komisja Izby Reprezentantów do spraw Zabójstw opublikowała własny raport, w którym stwierdzono, że prezydent „najprawdopodobniej padł ofiarą spisku”. Kluczowym dowodem miały być zapisy dźwiękowe z motocykla policyjnego, sugerujące obecność drugiego strzelca. Choć później wiarygodność tych nagrań była kwestionowana, nowa narracja już się przebiła. Oficjalna wersja zyskała konkurencję i wielu uznało, że Oswald nie działał sam.
Wkrótce lista potencjalnych współsprawców zaczęła się wydłużać. Mafia – wściekła na działania braci Kennedych przeciwko zorganizowanej przestępczości – miała zarówno motyw, jak i środki. Antycastrowscy uchodźcy z Kuby, zdradzeni po klęsce w Zatoce Świń, również znaleźli się na celowniku podejrzeń. Nawet CIA – rzekomo w poczuciu zagrożenia z uwagi na coraz większą niezależność prezydenta – zaczęła być wymieniana jako możliwy inicjator zamachu. Wyznawcy innych teorii wskazywali na KGB, Secret Service, a nawet wiceprezydenta Lyndona Johnsona.
Rządowa tajemnica
Przez dekady tysiące stron akt pozostawało utajnionych, zamknięte w archiwach, co karmiło wyobraźnię zwolenników teorii o spisku. Podejrzenia rosły. W 1992 roku Kongres uchwalił ustawę o zbiorze dokumentów dotyczących zamachu na JFK (JFK Records Collection Act), nakazującą pełne ujawnienie wszystkich akt związanych z zamachem do roku 2017. Termin minął, ale prawda nie została odsłonięta.
Kolejni prezydenci, od Baracka Obamy po Joe Bidena, odsuwali ujawnienie całości, tłumacząc się względami bezpieczeństwa narodowego. Dopiero w 2025 roku odtajniono większą część – ponad 77 tysięcy stron. I chociaż był to przełom, część dokumentów nadal pozostaje zapieczętowana. Oficjalne uzasadnienie? Ochrona metod operacyjnych, bezpieczeństwo agentów, delikatne kwestie dyplomatyczne. Dla wielu obywateli to jednak wyraźny sygnał: coś wciąż jest ukrywane.
Choć w ujawnionych materiałach nie znaleziono „dymiącego pistoletu”, ich zawartość rzuca nowe światło na atmosferę tamtych lat – mroczną, pełną napięć i dwuznacznych relacji. Szczególną uwagę zwracają dokumenty dotyczące podróży Oswalda do Meksyku kilka tygodni przed zamachem. Wynika z nich, że spotykał się tam z agentami wywiadu sowieckiego i kubańskiego, a jego działania były znacznie lepiej zorganizowane, niż sugerowałby to wizerunek samotnego szaleńca. Pojawiły się także notatki i raporty, które sugerują, że CIA śledziła Oswalda jeszcze przed zamachem – i że niektóre ostrzeżenia zignorowano lub świadomie zbagatelizowano.
Dla wielu obserwatorów oznacza to jedno: nawet jeśli agencja nie stała bezpośrednio za zabójstwem, mogła przymknąć oko na zagrożenie, które miało dopiero nadejść. I to właśnie ta sfera półcieni – nie tyle spisek, ile milcząca obojętność albo gra o wyższe cele – staje się dziś najbardziej niepokojącym elementem tej historii.
Zimnowojenna obsesja
Niektórzy badacze twierdzą, że dokumentacja CIA dotycząca Lee Harveya Oswalda została celowo rozproszona między różne wydziały – tak, aby żadne pojedyncze biuro nie miało pełnego obrazu sytuacji. Jeśli to prawda, nie musi to dowodzić bezpośredniego spisku, ale może świadczyć o świadomym ukrywaniu niewygodnych faktów.
W tym biurokratycznym chaosie, pełnym przemilczeń i niedopowiedzeń, coraz więcej zwolenników zyskuje hipoteza, że Oswald był tylko narzędziem – pionkiem, który miał wykonać swoją rolę, a potem zniknąć z pola widzenia. Czy działał świadomie? Czy ktoś go prowadził, podsuwając właściwe decyzje i kontrolując każdy krok? A może został cynicznie wykorzystany – tak, by to na niego spadła cała wina, podczas gdy prawdziwi sprawcy pozostali w cieniu?
Nowe dokumenty odsłaniają również szerszy kontekst – atmosferę przesyconą zimnowojenną obsesją. W oczach niektórych Kennedy wydawał się zbyt miękki wobec komunizmu: po kryzysie kubańskim dążył do odprężenia, rozważał wycofanie wojsk z Wietnamu, mówił o wspólnym losie ludzkości ponad ideologiami. Dla twardogłowych w służbach wywiadowczych mogło to brzmieć jak herezja i powód, by uznać go za zagrożenie. W świecie, gdzie decyzje zapadały za zamkniętymi drzwiami, a lojalność wobec ojczyzny mieszała się z fanatyzmem, wystarczyła iskra.
Kontrolowane milczenie?
Śmierć Oswalda z rąk Jacka Ruby’ego tylko dolała oliwy do ognia. Oficjalnie miał działać z impulsu – twierdził, że chciał oszczędzić Jackie Kennedy bólu przechodzenia przez proces sądowy. Ale jego koneksje z mafią, dziwne zachowanie i niejasne zeznania otworzyły kolejną furtkę do spekulacji.
W więzieniu udzielał nieskładnych, niepokojących wypowiedzi: mówił o spisku przeciwko Żydom w Dallas, twierdził, że zna prawdę, ale nie może jej ujawnić. Psychiatrzy diagnozowali u niego paranoidalne urojenia, ale czy był naprawdę szalony, czy tylko zastraszony? A może świadomie sterowany przez siły, których istnienia nie da się już ustalić?
Ruby zmarł w 1967 roku, rzekomo na raka płuc – zaledwie kilka tygodni po tym, jak wyznaczono mu nowe przesłuchanie w sprawie apelacji. Zbieg okoliczności czy kontrolowane milczenie?
Sztuczna inteligencja na tropie
Film Zaprudera – 26 sekund chaotycznego, drżącego nagrania z 8-milimetrowej kamery, przypadkowo uruchomionej przez świadka zamachu – to bez wątpienia najbardziej analizowany materiał filmowy w dziejach. Klatka po klatce, sekunda po sekundzie, stał się niemym oskarżycielem wersji oficjalnej.
Najbardziej kontrowersyjna pozostaje scena śmiertelnego strzału: głowa Kennedy’ego odskakuje do tyłu, co wielu interpretowało jako dowód, że pocisk trafił z przodu – a więc nie z okna na szóstym piętrze Texas School Book Depository, skąd rzekomo strzelał Oswald. Wzrok opinii publicznej natychmiast skierował się na tzw. trawiasty pagórek (grassy knoll), położony z boku. To właśnie tam, według wielu świadków, miał się znajdować drugi strzelec – ukryty, szybki, niezidentyfikowany. Ale choć minęły dziesięciolecia, nikt nie zdołał przedstawić niepodważalnego dowodu, że ktokolwiek naprawdę tam był.
Postęp technologiczny nie przyniósł odpowiedzi – jedynie pogłębił spór. Współczesne rekonstrukcje z wykorzystaniem sztucznej inteligencji, modelowania 3D i analiz balistycznych pozwoliły na dokładniejsze badanie trajektorii kul, kąta uderzenia i dynamiki ruchu ciała prezydenta. Jednak wyniki były sprzeczne. Jedne modele wspierały teorię samotnego strzelca, inne ją obalały. Zamiast rozjaśnić, technologia zaciemniła obraz – pokazała bowiem, jak różne wnioski można wyciągnąć z tych samych danych. Także czas zrobił swoje: świadkowie zmarli, wspomnienia się zatarły, część dokumentów przepadła bez śladu.
Nierozwiązana zagadka
W 2025 roku temat powrócił z nową siłą. Grupa kongresmenów, zaniepokojona zawartością świeżo odtajnionych dokumentów, powołała specjalną grupę zadaniową do ich ponownej analizy. Jeden z jej członków – w anonimowej wypowiedzi dla prasy – zasugerował istnienie nieopublikowanego nagrania, które mogłoby stanowić dowód na obecność drugiego strzelca. Brzmi sensacyjnie? Z pewnością. Ale żadnych materiałów nie ujawniono, a wypowiedź nie została oficjalnie potwierdzona. Mimo to sama wzmianka o takim nagraniu wystarczyła, by wywołać polityczną burzę, kolejne przesłuchania i powrót dawnych podejrzeń.
Opinia publiczna do dziś pozostaje podzielona. Sondaże nieustannie pokazują, że większość Amerykanów nie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń. Przekonanie, że za śmiercią Kennedy’ego stały siły większe niż samotny strzelec, nie słabnie – przeciwnie, z biegiem lat staje się bardziej ugruntowane. Dla pokolenia wychowanego na aferze Watergate, kłamstwach w sprawie Iran-Contra czy doniesieniach o nadużyciach CIA i FBI, scenariusz mówiący o spisku nie jest już teorią spiskową – jest logiczną odpowiedzią na historię zbyt często pisaną za zamkniętymi drzwiami.
Zamach na JFK nie jest dziś tylko nierozwiązaną zagadką. Stał się symbolicznym zwierciadłem – soczewką, przez którą Amerykanie od lat patrzą na władzę, zdradę i iluzję bezpieczeństwa. Ujawnił kruchość urzędu prezydenckiego, brutalność zakulisowej polityki i zawodność instytucji, które miały stać na straży konstytucji. Ale przede wszystkim był momentem przełomowym: to wtedy narodziła się głęboka, trwała nieufność wobec państwa.
Gdy prezydent został zastrzelony w biały dzień, na oczach świata – i nikt nigdy nie poniósł za to odpowiedzialności w sposób jednoznaczny – coś pękło. Zaufanie. Pewność. Wiara, że rząd mówi prawdę. Być może właśnie to jest najtrwalszym dziedzictwem tej tragedii: świadomość, że są pytania, na które nigdy nie padnie pełna odpowiedź – i że czasem największą siłą nie jest broń, lecz milczenie.
Opowieść o duchach
Mit wokół prezydenta Kennedy’ego nie słabnie – przeciwnie, urósł do rangi amerykańskiej legendy. Jego słowa, gesty, urok osobisty i wizja „Nowej Granicy” zostały utrwalone w zbiorowej pamięci jak echo niespełnionej przyszłości. Kula, która przerwała jego życie, uczyniła go nie tylko ofiarą – uczyniła go męczennikiem epoki nadziei. Czy naprawdę zakończyłby wojnę w Wietnamie? Czy odważyłby się zreformować CIA, jak wierzą niektórzy? Tego już nikt nie dowie się na pewno. Ale to właśnie niepewność, ten żar niespełnionych możliwości sprawia, że fascynacja tym, co się stało – i tym, co mogło się stać – nie gaśnie.
Nie było w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych drugiego wydarzenia, które rzuciłoby równie długi i dezorientujący cień. Zabójstwo prezydenta na oczach tłumu, w biały dzień, w samym sercu Ameryki – a potem błyskawiczne uciszenie jego domniemanego zabójcy – stworzyło próżnię, której nie zdołał wypełnić żaden raport, żadna komisja, żadna wersja oficjalna. Im więcej lat mija, tym więcej rodzi się pytań. Tym silniejsze wrażenie, że prawda jest blisko, ale jakby zakopana pod warstwami przemilczeń, ukryta w zredagowanych dokumentach, zawieszona między ułamkami sekund na taśmie Zaprudera, zagubiona w urwanych zeznaniach i nieodebranych telefonach.
Po sześćdziesięciu latach zamach na Johna F. Kennedy’ego nie jest już tylko historią. Stał się amerykańskim mitem – o zdradzie i tajemnicy, która nigdy nie została rozwikłana. To narodowa opowieść o duchach. A jej zakończenie wciąż pozostaje nieznane.
Monika Pawlak