Przebudzenie bestii
Paul Ogorzow urodził się w 1912 roku. Nic nie wskazywało na to, że stanie się jednym z najokrutniejszych seryjnych morderców w historii Europy. Był przeciętnym człowiekiem, z przeciętnym życiem: miał żonę, dzieci, pracę w kolei Rzeszy. Mieszkał w Lichtenbergu, robotniczej dzielnicy Berlina, i uchodził za lojalnego obywatela. Był przy tym członkiem partii nazistowskiej i SA, co w tamtych czasach dawało mu przywileje i względną nietykalność. Ale pod tą fasadą „wzorowego Niemca” kryła się dzikość, która z czasem eksplodowała w niepowstrzymanym szaleństwie.
To był czas zaciemnień. W obawie przed alianckimi nalotami Berlin tonął w mroku. Lampy uliczne gasły, a wagony S-Bahnu jeździły niemal po omacku, oświetlane tylko nikłym światłem latarni w tunelach. I właśnie w tych ciemnościach, jak w scenografii rodem z koszmaru, Ogorzow zaczynał swoje krwawe łowy.
Jego modus operandi był niemal teatralny. Czekał, aż samotna kobieta wejdzie do pustego wagonu. Kiedy pociąg ruszał, zbliżał się do niej, nie budząc podejrzeń – w końcu był kolejarzem. Nagle, z błyskawiczną brutalnością, atakował: gwałcił, bił, czasem dusił, a potem wyrzucał ciało z jadącego pociągu wprost w ciemność.
To nie była przypadkowa przemoc. To był rytuał. Śmierć przez upadek z pociągu maskowała morderstwo. Policja długo zakładała, że to nieszczęśliwe wypadki. Ale liczba „upadków” zaczęła rosnąć. Wkrótce jasne stało się, że Berlin ma do czynienia z potworem, który wybrał sobie kolej jako scenę dla swoich zbrodni.
Ideologiczna ślepota
Pierwsze udokumentowane ataki miały miejsce już w 1939 roku. Z czasem ich brutalność eskalowała. Ofiary były w różnym wieku, ale zawsze kobiety: samotne, bezbronne, skazane na milczenie. Gwałcone, maltretowane, mordowane z lodowatym spokojem. Niektóre ciała znajdowano przy torach – poskręcane, zmasakrowane, inne znikały na zawsze, pochłonięte przez nocną ciszę Berlina.
Policja była bezradna. Częściowo z powodu braku dowodów, ale głównie z powodu ideologicznej ślepoty. W nazistowskich Niemczech Aryjczyk nie mógł być potworem. Jeśli kobieta zginęła – winny musiał być sabotażysta, Żyd, komunista. Przecież Niemiec, członek NSDAP, ojciec rodziny nie mógł być zdolny do takich okropności.
Ale społeczeństwo szeptało. Kobiety bały się wsiadać do nocnych pociągów. Nazistowski aparat nie mógł jednak pozwolić na panikę. Cenzura nie pozwalała więc nagłaśniać zbrodni. Prasa milczała. Nie wolno było przyznać, że nawet w sercu niemieckiego „czystego” świata czai się nienazwane zło.
Zginęło co najmniej osiem kobiet. Dziesiątki innych zostały ciężko pobite, zgwałcone, okaleczone psychicznie na całe życie. Ale Ogorzow nie przestawał. Pchała go nie tylko żądza, ale i przekonanie o bezkarności. Nikt go nie podejrzewał. Przecież był jednym z nich.
Pan życia i śmierci
Przełom nastąpił dopiero latem 1941 roku. Policja, zdesperowana, zaczęła przesłuchiwać pracowników kolei. Ktoś zauważył dziwne zachowanie Ogorzowa – zmianę w jego nastroju, spóźnienia, niewyjaśnione siniaki. Przesłuchanie, które miało być rutynowe, zamieniło się w lawinę pytań.
Pod presją śledczych Ogorzow pękł. Przyznał się do wszystkiego – szczegółowo, bez emocji. Opisywał morderstwa jak rozkład jazdy. Mówił o ofiarach z obojętnością kata, który nie czuje żalu, tylko ulgę. Twierdził, że nie mógł przestać. Że coś w nim pękało za każdym razem, gdy widział kobietę samą w wagonie. Że czuł się „jak Bóg, który decyduje o życiu i śmierci”.
Proces odbył się błyskawicznie. Władze chciały wyciszyć skandal. Nie pozwolono na publiczny rozgłos. Ogorzow został skazany na śmierć i ścięty gilotyną 26 lipca 1941 roku w więzieniu Plötzensee. Bez publiczności. Bez rozgłosu. Cicho – tak jak zabijał.
Paul Ogorzow to jedna z najmroczniejszych postaci w historii niemieckiej kryminalistyki. Jego zbrodnie mogły zostać powstrzymane znacznie wcześniej – gdyby nie ideologia, gdyby nie duma, gdyby nie głęboka niechęć do przyznania, że zło może mieszkać w schludnym domu, nosić mundur i mówić z berlińskim akcentem.
Prywatna wojna potwora
Ogorzow nie był szaleńcem w klasycznym rozumieniu. Nie słyszał głosów, nie nosił maski. Był jednym z tysięcy – znikał w tłumie berlińskich obywateli jak cień w niedoświetlonym wagonie. Kolejarz, członek partii, ojciec rodziny. Mężczyzna, który rano wysyłał swoje dzieci do szkoły, a wieczorem zrzucał kobiety z pędzących pociągów. To właśnie ta zwyczajność była najbardziej przerażająca. Nie czaił się w ciemnym lesie – mieszkał tuż za ścianą. Jego potworność nie miała rogatych kształtów, miała twarz sąsiada, który mówi „dzień dobry” i ustępuje miejsca w tramwaju. I to czyni go jeszcze groźniejszym: bo nie wyglądał jak zło. On nim po prostu był.
W czasie, gdy miliony ginęły na frontach, w obozach zagłady, w ruinach miast – on prowadził swoją osobistą wojnę z kobietami. Niewypowiedziany, intymny sadyzm, którego państwo nie chciało widzieć, a może nawet – po cichu – akceptowało, bo jego ofiary nie pasowały do narodowej narracji bohaterstwa.
Nie ma nawet listy nazwisk kobiet, które zabił. Ich śmierć została przysypana pyłem większej wojny, zagłuszona hukiem bomb i marszów zwycięstwa. Ale pamięć o nich trwa w miejscach bez pomników: na opustoszałych stacjach, w zakrętach torów, w ciszy nocnego pociągu. I w tej jednej, nieznośnej myśli, która czasem pojawia się znienacka: „Czy ktoś mnie obserwuje?”.
Bo takie zło jak Paul Ogorzow nigdy nie umiera do końca. Ono przechodzi na inny peron. Czeka.
Monika Pawlak