Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
niedziela, 6 lipca 2025 01:29
Reklama KD Market

Przynieśli wojnę do domu

Wszystko zaczęło się od nieodebranego telefonu. Potem było kilka kolejnych, coraz bardziej nerwowych. Whitney Decker czekała, aż jej trzy małe córeczki wrócą z wizyty u ojca, Travisa. Czas mijał, a dziewczynek nie było. W końcu pojechała na komisariat w Wenatchee, by zgłosić, że coś jest nie tak. Wiedziała, że Travis walczy wciąż ze swoimi demonami, że choruje, ale nie wierzyła, że kiedykolwiek mógłby skrzywdzi dziewczynki. Był dobrym ojcem...
Reklama
Przynieśli wojnę do domu
Whitney Decker z córkami

Autor: GoFundMe/screenshot

Weteran pełen gniewu

ReklamaUbezpieczenie zdrowotne dla seniorów Medicare

Trzy dni później odnaleziono ich zwłoki. Zostały uduszone a ich ciała zostawiono na odludnym kempingu wśród wzgórz hrabstwa Chelan. Obok stał biały pick-up Travisa, porzucony w pośpiechu. Jego samego już tam nie było. Śledczy nie wiedzieli, czy uciekł, czy coś sobie zrobił. Wiadomo było jedno – nie żyły trzy niewinne dziewczynki, które po prostu pojechały spędzić dzień z tatą.

Jego upadek był powolny. Był weteranem, byłym żołnierzem piechoty. Służył od marca 2013 do lipca 2021 roku, z tego niemal pięć miesięcy spędził w Afganistanie. Po powrocie, zostawiony sam sobie z wojenną traumą, powoli zaczął tracić kontrolę nad swoim życiem. Zdiagnozowano go z syndromem stresu pourazowego i zaburzeniami osobowości typu borderline. Jego trwające siedem lat małżeństwo rozpadło się.

Z zeznań jego byłej żony wyłaniał się przerażający obraz człowieka, który powinien po powrocie ze służby zostać wysłany na obserwację psychiatryczną. Zamiast tego wrócił do domu, gdzie zaczęło się piekło. Whitney zeznała, że potrafił ją obudzić wrzaskiem w środku nocy. Nagle znikał i nie wracał przez kilka dni. Wprawdzie nie był agresywny fizycznie, ale jego zachowanie stawało się coraz bardziej niepokojące. Whitney doszła do punktu, w którym uznała, że dla bezpieczeństwa dzieci i jej samej musi zdecydować się na rozstanie. 

Sąd ustalił zasady: ograniczony kontakt z dziećmi, bez noclegów, pod nadzorem. Travis został sam – z gniewem, z wojennymi widmami, z sobą samym. Pracował dorywczo a bez stałego źródła dochodów nie był w stanie opłacić czynszu. Został bez dachu nad głową. „Coś w nim pękło” — powiedziała potem Whitney. „Nie wiem co. Ale to nie był już ten sam człowiek”. Bała się go i o niego. Prosiła o pomoc. Ale nikt nie słuchał.

Aż było za późno.

 

Niewidzialne niebezpieczeństwo

Kapral Lionel Desmond był człowiekiem o łagodnym usposobieniu, zupełnie nieprzygotowanym na piekło wojny. W 2007 roku spędził siedem miesięcy w Afganistanie. Nikt ani jego, ani jego towarzyszy broni nie przygotował pod względem psychologicznym do pobytu na Bliskim Wschodzie. Z ponad trzystu żołnierzy biorących udział w tamtej misji, aż ośmiu odebrało sobie później życie. 

Po powrocie do domu Lionel wydawał się trzymać całkiem dobrze, ale pod koniec 2010 roku zaczął powtarzać, że „coś jest nie tak z jego głową”. Kilkakrotnie sprawdzał, czy drzwi do domu są zamknięte. Patrolował okolicę, chcą ochronić rodzinę przed niewidzialnym niebezpieczeństwem. Całe noce snuł się po domu, od okna do okna, wypatrując wroga. 

Szukał pomocy. Mówił lekarzom, że „coś w nim nie działa”. Oni robili notatki, odsyłali go dalej. Był hospitalizowany raz, w 2016 roku, ale kiedy wyszedł ze szpitala, nie zapewniono mu żadnej opieki i pozostawiono samemu sobie. A potem przyszedł poranek 3 stycznia 2017 roku. Zwykły dzień. Lionel wziął broń. Najpierw zastrzelił żonę, potem matkę. Jego jedenastoletnia córka Aaliyah spała jeszcze, w swojej ulubionej piżamie w motyle. Jej również nie oszczędził. Na koniec odebrał sobie życie.

Śledztwo ujawniło porażkę systemu – sędzia powiedział to wprost. Psycholodzy mówili o tłumionej wściekłości, o mózgu wojownika, który nigdy nie wrócił z pola bitwy. O braku właściwej opieki, który doprowadził do tragedii.

 

Gdzie jest Amber?

Bryan Riley, były żołnierz piechoty morskiej, służył w Afganistanie i Iraku. Ale najbardziej niebezpieczna misja zaczęła się dopiero po jego powrocie do domu i nie toczyła się już na pustyni, lecz w jego własnym umyśle. Zaczął mówić o wizjach, o głosie Boga, który wskazywał mu cel i drogę. Powtarzał, że musi uratować dziewczynkę o imieniu Amber. Gdy pierwszy raz zapukał do drzwi sąsiadów – Justice’a Gleasona i Theresy Lanham – wierzył, że przetrzymują Amber siłą a on musi ją uratować. Sąsiedzi byli uprzejmi, ale stanowczy i wyprosili go z domu.

Jednak Bryan nie odszedł daleko. Głos w jego głowie przemawiał coraz głośniej. Mówił, że dziecko jest u sąsiadów, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Że trzeba działać. O świcie wrócił, przygotowany jak do szturmu. Miał noktowizor, karabin, kamizelkę kuloodporną. Wszedł przez tylne drzwi. W kuchni natknął się na Theresę, która karmiła trzymiesięczną córeczkę Jody. Zastrzelił je jako pierwsze.

Z sypialni wybiegł Justice. Kule dosięgły go na progu kuchni, gdzie w kałuży krwi leżały jego żona i maleńka córeczka. Matka Theresy próbowała zadzwonić po pomoc, ale nie zdążyła. Nawet pies, który szczekał w panice, został zastrzelony. Masakrę przeżyła tylko jedenastoletnia dziewczynka. Postrzelona siedmiokrotnie, udawała martwą, by zmylić szaleńca. 

Po masakrze nie uciekł. Kiedy przyjechała policja, strzelał jeszcze w ich stronę – jakby wciąż trwała jego wojna, jakby nie umiał przestać. W końcu się poddał. Diagnoza była jednoznaczna: ciężkie zaburzenia psychotyczne, urojenia prześladowcze – echo bitew, które nigdy naprawdę się dla niego nie skończyły. Nie udzielono mu pomocy. Nie rozbrojono jego lęków, nie zgaszono ognia w jego głowie. Zgasły za to cztery istnienia. Zginęli nie dlatego, że byli na linii frontu, ale dlatego, że ktoś przyniósł pole bitwy prosto do ich domu.

Travis Decker fot. Chelan Conty Sheriff's Office

Krwawe święta

Ronald Gene Simmons przez dwie dekady służył w amerykańskiej armii, najpierw jako marynarz, potem jako sierżant w Siłach Powietrznych. Po odejściu ze służby w 1979 roku osunął się w ciemność. Zmusił rodzinę do wyprowadzki do starego drewnianego domu w głuszy Arkansas – miejsca, gdzie nikt nie zaglądał bez powodu. Zaniedbany z zewnątrz, wewnątrz skrywał coś znacznie gorszego niż bieda: paranoję, molestowanie i psychiczne więzienie, w którym nikt nie miał prawa głosu poza nim.

W Wigilię 1987 roku przegrał walkę z gnębiącymi go demonami i targnął się na życie najbliższych mu osób. Tego dnia zamordował swoją żonę Rebekę oraz najstarszego syna. Dwoje malutkich wnucząt utopił w beczce z wodą. Następnie zwabił do domu troje kolejnych dzieci z rodziny – Lorettę, Eddy’ego i Marianne – i również odebrał im życie.

Gdy w kolejnych dniach, w czasie świątecznych odwiedzin, przybywała reszta rodziny, witał ich z uśmiechem – a potem zabijał. Jego córka Sheila, którą wcześniej molestował, zginęła razem z mężem, siedmioletnią córką i nowo narodzonym synkiem. Zginął też drugi z jego synów, jego żona i ich dziecko. W sumie pozbawił życia czternaścioro krewnych. 

Po zbrodni nie uciekał. 28 grudnia wsiadł do auta i pojechał do miasta. Tam wszedł do kilku miejsc, które znał: biura swojej byłej pracy, zakładu montażowego, gdzie kiedyś próbował nawiązać relację z koleżanką. Wszędzie, gdzie czuł się odrzucony, strzelał. Zastrzelił dwie osoby, cztery inne ranił. Potem, jakby to był jeszcze jeden zwykły dzień, poszedł do baru, zamówił drinka i spokojnie czekał na policję. 

W sądzie nie okazał cienia skruchy. Nie próbował się bronić. Nie żądał współczucia. Gdy usiadł na krześle elektrycznym, jego ostatnie słowa były deklaracją wypowiedzianą bez cienia emocji: „Chciałem, żeby to się skończyło. Wszystko”.

 

Logika rozpaczy

Choć każda z tych tragedii miała swoją unikalną scenerię i przebieg, łączy je wyraźny, przerażający wzorzec. Sprawcami byli mężczyźni, którzy po powrocie z misji bojowych nie otrzymali wystarczającej pomocy, choć nosili w sobie głęboko zakorzenioną traumę. Izolowali się, popadali w paranoję, sięgali po narkotyki i alkohol. W swoich halucynacjach i urojeniach często widzieli „misje” lub „boskie znaki”.

Wybierali na ofiary tych, którzy ufali im bezgranicznie: dzieci, żony, sąsiadów, najbliższych. Zabijali z zimną logiką rozpaczy, zanim świat wokół nich nie zdążył zareagować. W wielu przypadkach sygnały ostrzegawcze były widoczne – agresja, majaczenia, odrealnienie. Tragediom można było zapobiec – ale nikt nie połączył ich w całość. Dopóki nie było za późno. 

Maggie Sawicka

Reklama

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama