Rozjuszona bestia
Apokalipsa nadciągała powoli, jak złowroga przepowiednia, i uderzyła znienacka – z siłą, która zmiotła z powierzchni ziemi całe wioski, roztrzaskała mosty, zmyła z mapy gospodarstwa, a ludzi zostawiła z niczym – z gołymi rękami i niegasnącym w sercu strachem.
Przybór wody był szaleńczy. Z godziny na godzinę podnosił się poziom rzeki. Górna Wisła wyła jak rozjuszona bestia. W Krakowie osiągnęła 970 centymetrów – poziom, przy którym miasto zaczęło się topić. Na sztychu z ówczesnej epoki widać tłumy mieszkańców szukających schronienia na Wzgórzu Wawelskim. To nie była ewakuacja. To była ucieczka przed śmiercią.
W Sandomierzu fala uderzyła jak armia. Ryk wody był – jak zanotował pamiętnikarz Kajetan Koźmian – „podobny do wystrzału kilkunastu armat”. Rycząca Wisła niosła wszystko, co spotkała na swej drodze: domy, stodoły, młyny, konie, krowy, ludzi wyciągających ręce po ratunek, bezsilnych wobec żywiołu. Widziano zające na płynących kopach siana, przerażone, skamieniałe z grozy. To był potop. Nie z nieba, lecz z wnętrza ziemi. Potop karzący, niepowstrzymany.
W Zawichoście wezbrana Wisła podmyła ruiny zamku i z takim impetem wyrwała ich fundamenty, że całe mury runęły z hukiem do rzeki – jakby historia sama chciała zniknąć w odmętach. Dalej fala uderzyła w nizinne Mazowsze, porywając ze sobą wszystko, na co trafiła. Warszawa, która dotąd mogła liczyć na ochronę wiślanych wałów, tym razem drżała ze strachu. Gdy woda sięgnęła trzeciego piętra kamienic, a dachy i kominy na Pradze stały się ostatnimi suchymi punktami – samotnymi wyspami pełnymi przerażonych ludzi – stało się jasne: stolica tonęła.
Błaganie o cud
„Ścisk był wielki na tarasie zamkowym. Cała Praga zalana, tylko dachy i kominy było widać. Ludzie krzyczeli o pomoc, siedząc na dachach, dzieci płakały, kobiety mdlały z rozpaczy” – zapisał historyk Warszawy Władysław Wójcicki. A wokół: tylko woda. Woda z białą pianą, która niosła śmierć.
W Toruniu sytuacja była równie dramatyczna. Woda podniosła się tak wysoko, że sięgała po szczyty dachów. Ludzie chronili się na strychach, modląc się, by ich domy nie rozsypały się pod naporem żywiołu. Wisła rozlała się na taką szerokość, że w niektórych miejscach miała kilka kilometrów – z wież kościelnych nie sposób było dostrzec przeciwległego brzegu. To już nie była rzeka. To była bezlitosna siła, która postanowiła pochłonąć cały kraj.
Na falach unosiły się ciała – martwi ludzie, konie, psy, kołyski z niemowlętami, zwłoki owinięte w płótna, wypłukane z domów przez bezlitosny nurt. Przerażeni mieszkańcy tłumnie zbiegali się do kościołów, gdzie wśród łkań i śpiewów odprawiano gorączkowe modlitwy. Błagano o ratunek, o cud – i czasem ten cud rzeczywiście się zdarzał. Tak było w przypadku małego, zaledwie dwuletniego chłopca, którego odnaleziono dryfującego samotnie po wodzie. Ocalał, choć wszystko wskazywało na to, że nie miał prawa przetrwać.
Elwiro Michał Andriolli uchwycił ten moment na obrazie: kołyska płynąca po wodzie, w niej dziecko i pies. Rodzice chłopca zginęli. Ale on sam został uratowany, a jego historia poruszyła do głębi całą Warszawę. Wotywne msze, modlitwy, pieśni – to był gest wdzięczności wobec nieba. Nadzieja, która zajaśniała na tle ciemności.
Woda opadła dopiero po tygodniach. Pozostały po niej zgliszcza. Drewniane domy porwane w całości, ceglane budynki popękane, zmurszałe i nasiąknięte wodą do tego stopnia, że nie nadawały się do dalszego użytku. Zniknęły mosty i przystanie. Młyny, tartaki, całe warsztaty – rozsypane zostały po polach jak zabawki. Tysiące ludzi zostało bez dachu nad głową. Inni zaginęli. Porwani przez Wisłę, pochowani w błocie, wyrzuceni na brzegi dziesiątki kilometrów dalej.
Przerażenie, rozpacz i solidarność
Nie sposób było zliczyć i ocenić strat. Nie istniały jeszcze statystyki, które mogłyby uchwycić taką skalę dramatu. Liczono straty w modlitwach, epitafiach, przydrożnych kapliczkach. One pozostały. I mówią więcej niż jakiekolwiek cyfry.
Rok 1813 był przełomem. Przerażone władze zrozumiały, że żywiołu nie można ignorować. Że Wisłę trzeba badać, mierzyć, przewidywać. Jeszcze w tym samym roku austriackie Biuro Hydrograficzne rozpoczęło regularne pomiary. Korzystano z map józefińskich, pierwszych zdjęć topograficznych z końca XVIII wieku. W Prusach prowadzono podobne badania, publikując dane o wysokości fali i tempie jej przesuwania. W Królestwie Polskim zaczęto instalować wodowskazy. Wprawdzie w Warszawie pierwszy pojawił się już w 1798 roku, z inicjatywy Antoniego Magiery, ale dopiero po tej katastrofie dane zaczęto traktować poważnie.
Od tej straszliwej powodzi liczy się historia systemowej ochrony przed żywiołem w Polsce. I choć przez kolejne dekady Wisła jeszcze wielokrotnie przypominała o swojej sile, nigdy już nie była aż tak bezkarna. Ludzie uczyli się na błędach. Ale pamięć o tamtej wodzie pozostała.
Wiersze, ballady, sztuki teatralne dokumentowały przerażenie, rozpacz i solidarność. Nie była to jednak poezja dla salonów. To była dokumentacja bólu, krzyku, ludzkiej bezradności wobec świata, który nagle przestał mieć sens.
Choć minęły ponad dwa wieki od tamtego kataklizmu, pamięć o powodzi z 1813 roku trwa. Nie w cyfrach, nie w podręcznikach. Trwa w kapliczkach, w wierszach, w obrazach, w opowieściach. Trwa w lęku, który budzi każdy większy deszcz. Trwa w świadomości, że rzeka – choć piękna i hojna – może w jednej chwili zamienić się w mordercę.
Monika Pawlak