Plan zakładał szpiegowanie Chin w momencie szczególnie napiętym – zaledwie kilka miesięcy po tym, jak państwo to zdetonowało swoją pierwszą bombę atomową. Wspinacze mieli zainstalować ważące około 50 kilogramów urządzenie nuklearne, zdolne do nasłuchu sygnałów płynących z chińskiego centrum dowodzenia. Operacja była skrajnie ryzykowna, prowadzona w ekstremalnych warunkach i na granicy ludzkich możliwości. Ostatecznie jednak ta niezwykła wyprawa zakończyła się klęską – a jej następstwa, zarówno polityczne, jak i środowiskowe, do dziś budzą kontrowersje i niepokój.
Śmiały plan
Nanda Devi jest najwyższą górą całkowicie położoną na terytorium Indii i jedną z najtrudniej dostępnych w Himalajach. Jej izolacja, otoczenie stromych ścian oraz surowe, niestabilne warunki pogodowe czyniły ją idealnym miejscem do prowadzenia tajnych działań. W realiach zimnej wojny szczególne znaczenie miały Chiny, które po wojnie koreańskiej i konflikcie granicznym z Indiami w 1962 roku zanalazły się w centrum zainteresowania amerykańskiego wywiadu. USA obawiały się rozbudowy chińskiego arsenału nuklearnego i rakietowego, zwłaszcza na zachodnich obszarach kraju.
Zanim technologia energii słonecznej zyskała praktyczne zastosowanie, NASA uznawała niewielkie generatory jądrowe za najpewniejsze źródło zasilania urządzeń pracujących w ekstremalnych warunkach. Działają one poprzez przekształcanie ciepła wytwarzanego przez materiał radioaktywny w energię elektryczną, a NASA podkreśla, że umożliwiły realizację „jednych z najtrudniejszych i najbardziej ekscytujących misji kosmicznych w historii”. Voyager 1 – sonda międzygwiezdna wystrzelona ponad 45 lat temu – wciąż przesyła sygnały do Ziemi, dryfując w przestrzeni kosmicznej w odległości około 15 miliardów mil, właśnie dzięki tym generatorom. Opracowano je w latach 50. XX wieku z myślą o pierwszej generacji satelitów. W połowie lat 60. weszły jednak w zupełnie nowy obszar zainteresowań: świat szpiegostwa.
W październiku 1964 roku Chiny zdetonowały swoją pierwszą bombę atomową. Eksplozja o sile 22 kiloton – większej niż ładunek zrzucony na Nagasaki – nastąpiła na terenie regionu Xinjiang. Prezydent Lyndon B. Johnson był tak zdeterminowany, by powstrzymać Chiny przed dalszym rozwojem broni jądrowej, że w gronie jego doradców rozważano nawet możliwość tajnych ataków. Monitorowanie chińskiego programu nuklearnego było jednak wyjątkowo trudne, ponieważ ani Stany Zjednoczone, ani Indie nie dysponowały wówczas rozbudowaną siecią agentów wywiadu na terytorium tego kraju.
To właśnie wtedy, podczas jednego z przyjęć, zaczął krystalizować się plan równie śmiały, co ekstrawagancki. Generał Curtis LeMay, ówczesny szef Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, był jednym z najbardziej jastrzębich strategów zimnej wojny i współtwórcą amerykańskiej doktryny nuklearnej. Zapisał się w historii przede wszystkim groźbą zbombardowania Wietnamu Północnego „do poziomu epoki kamienia łupanego” – zdaniem, które doskonale oddawało jego bezkompromisowe podejście do użycia siły.
LeMay zasiadał również w radzie nadzorczej National Geographic Society. Podczas jednego z przyjęć pił drinki z Barrym Bishopem – fotografem magazynu i cenionym alpinistą, który miał już za sobą zdobycie Mount Everestu. W trakcie rozmowy Bishop opisywał generałowi zapierające dech w piersiach widoki ze szczytu Everestu oraz możliwoś
obserwowania setek kilometrów Himalajów – aż po Tybet i Chiny.
Rozmowa ta najwyraźniej dała generałowi wiele do myślenia. Wkrótce po przyjęciu CIA skontaktowała się z Bishopem, przedstawiając mu śmiały, ściśle tajny plan. Grupa amerykańskich alpinistów współpracujących z agencją miała niepostrzeżenie przedostać się w Himalaje, wnieść na zbocza góry kilka plecaków wypełnionych sprzętem szpiegowskim i zainstalować na szczycie ukryty czujnik zdolny do przechwytywania sygnałów radiowych z chińskich testów. Tak właśnie rozpoczęła się jedna z najbardziej niezwykłych operacji zimnej wojny.
Paliwo w sercu Himalajów
Wyprawa została starannie przygotowana i obsadzona doświadczonymi himalaistami, wśród których znalazł się Hindus Manmohan Singh Kohli oraz amerykańscy wspinacze powiązani z CIA. Oficjalnie ekspedycja miała charakter wyłącznie sportowy, co pozwalało uniknąć podejrzeń i wzbudzać jak najmniejsze zainteresowanie. W rzeczywistości jej uczestnicy transportowali jednak ciężki i nietypowy ładunek, co samo w sobie stanowiło ogromne wyzwanie logistyczne. Nadajnik ważył kilkadziesiąt kilogramów i musiał zostać wniesiony na bardzo dużą wysokość, w skrajnie trudnych, wysokogórskich warunkach.
Początkowo ekspedycja przebiegała zgodnie z założeniami. Tuż pod szczytem Amerykanie i ich indyjscy partnerzy rozłożyli sprzęt: antenę, kable oraz najważniejszy element całej operacji – SNAP-19C, przenośny generator zaprojektowany w ściśle tajnym laboratorium i zasilany paliwem radioaktywnym, podobny do urządzeń wykorzystywanych przy eksploracji głębin oceanicznych i przestrzeni kosmicznej. W chwili jednak, gdy wspinacze mieli rozpocząć ostateczny atak szczytowy, pogoda gwałtownie się załamała. Wiatr przybrał niemal huraganową siłę, chmury opadły nisko, a zbocza góry pochłonęła zamieć śnieżna.
Ze swojego stanowiska w obozie bazowym kapitan M.S. Kohli z narastającym niepokojem obserwował rozwój wydarzeń. Ostatecznie wydał rozkaz odwrotu i natychmiastowego zejścia w dół. Podjął przy tym decyzję brzemienną w skutki – lecz w tamtej chwili jedyną możliwą, by uratować życie wspinaczy. „Zabezpieczcie sprzęt. Nie zabierajcie go ze sobą” – polecił przez radio. Jego ludzie zeszli ze zbocza po ukryciu ładunku na lodowej skarpie.
Na górze pozostało urządzenie zawierające niemal jedną trzecią ilości plutonu użytego w bombie zrzuconej na Nagasaki. Był to izotop Pu-238 – paliwo o ogromnej mocy.
Symbol skrajnego ryzyka
Gdy ekspedycja powróciła w 1966 roku, by odzyskać pozostawiony sprzęt, nadajnik zawierający pluton zniknął – najprawdopodobniej został porwany przez lawinę albo osunął się w jedną z lodowych szczelin. CIA oraz indyjskie władze podjęły jeszcze kilka ściśle tajnych wypraw poszukiwawczych, jednak wszystkie zakończyły się niepowodzeniem. Do dziś nie wiadomo, gdzie dokładnie znajduje się utracony generator. Część badaczy przypuszcza, że został zmiażdżony przez masy lodu i na stałe uwięziony w lodowcu; inni obawiają się, że jego pozostałości mogły być stopniowo uwalniane wraz z topnieniem lodu.
Naukowcy podkreślają dziś, że sam generator nie może wybuchnąć – w przeciwieństwie do broni jądrowej nie posiada bowiem zapalnika. Obawy budzi jednak inny scenariusz: możliwość odnalezienia rdzenia plutonowego i jego wykorzystania do skonstruowania tzw. brudnej bomby. Istnieje też inne zagrożenie o bardziej długofalowym charakterze. Lodowce na szczytach Himalajów w Indiach zasilają Ganges oraz gęsto zaludnioną dolinę, od której zależą miliony ludzi. Lokalni przywódcy obawiają się, że pluton z zaginionego urządzenia mógłby przedosta
się do lodowca, a następnie skazić wody rzeczne.
Nie wiadomo jednak, jak poważne byłoby to zagrożenie w rzeczywistości. Przez himalajskie doliny przepływają olbrzymie ilości wody, co teoretycznie mogłoby rozcieńczyć ewentualne zanieczyszczenia. Pluton poziostaje jednak subskatncją skrajnie toksyczną, zdolną do wywoływania nowotworów wątroby, płuc i kości. W miarę postępującego topnienia lodowców istnieje ryzyko, że generator zostanie uwolniony z lodu i stanie się śmiertelnym zagrożeniem dla każdego, kto na niego natrafi, zwłaszcza jeśli jego obydowa ulegnie uszkodzeniu.
Ujawnienie szczegółów wyprawy w latach 70. i 90. XX wieku wywołało w Indiach falę kontrowersji oraz szeroką debatę publiczną. Pojawiły się pytania o suwerenność państwa, bezpieczeństwo ekologiczne oraz moralne granice wykorzystywania świętych gór do celów militarnych. Nanda Devi jest bowiem nie tylko imponującym szczytem, lecz także miejscem o głębokim znaczeniu religijnym i kulturowym dla lokalnych społeczności.
Choć główna operacja z 1965 roku zakończyła się fiaskiem, nie oznaczało to końca podobnych przedsięwzięć. W kolejnych latach CIA oraz Indie z powodzeniem zainstalowały urządzenia podsłuchowe na sąsiednim szczycie Nanda Kot, gdzie tym razem obyło się bez katastrofy. Historia Nanda Devi zapisała się jednak w pamięci jako symbol skrajnego ryzyka, jakie niosły ze sobą tajne operacje zimnej wojny – oraz granic, które próbowano przesuwać w imię zdobycia informacji wywiadowczych.
Starannie opracowana fikcja
Od czasu utraty urządzenia na szczycie góry Nanda Devi 60 lat temu rząd Stanów Zjednoczonych do dziś odmawia przyznania, że doszło do jakiegokolwiek niebezpiecznego incydentu. Cała operacja od samego początku była ściśle utajniona i obudowana warstwami dezinformacji. Dokumenty odnalezione niedawno w garażu w stanie Montana rzucają nowe światło na kulisy tej historii. Wynika z nich, że Barry Bishop stworzył rozbudowaną, fikcyjną narrację, która miała ukryć prawdziwy charakter działań prowadzonych w indyjskich Himalajach.
Z odnalezionych akt wynika również, iż National Geographic formalnie udzielił Bishopowi urlopu, umożliwiając mu udział w himalajskiej misji. Skrupulatnie prowadzone teczki dokumentują stopniowe pogłębianie się jego zaangażowania: od studiowania materiałów wybuchowych, przez zapoznawanie się z raportami wywiadowczymi dotyczącymi chińskiego programu rakietowego, aż po szczegółowe planowanie ataku szczytowego. W aktach znalazły się także wyciągi bankowe, fałszywe wizytówki, zdjęcia, listy sprzętu, a nawet drobiazgowe zapisy prowiantu – od czekolady i miodu po batony energetyczne, które mieli spożywać alpiniści.
Bishop zadbał o każdy szczegół mistyfikacji. Przygotował wizytówki, papier firmowy i prospekt – wszystkie opatrzone nazwą „Sikkim Scientific Expedition”, zaczerpniętą od himalajskiego królestwa Sikkim. Sam przedstawiał się jako „przewodniczący i lider” wyprawy. Oficjalnie ogłaszał, że celem zespołu są badania nad fizyką atmosfery oraz zmianami fizjologicznymi zachodzącymi w organizmie człowieka na dużych wysokościach.
Aby legenda była jeszcze bardziej przekonująca, zebrał listy poparcia od American Alpine Club, National Geographic, a nawet od asystenta Sargenta Shrivera, dyrektora Korpusu Pokoju i szwagra prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Cała ta starannie skonstruowana opowieść była jednak tylko fasadą.
Dyskretna współpraca
Obszerne wywiady z uczestnikami misji oraz niegdyś tajne dokumenty przechowywane w archiwach rządowych Stanów Zjednoczonych i Indii odsłaniają dziś skalę tej katastrofy – a także sposoby, w jakie amerykańscy urzędnicy najwyższego szczebla, w tym prezydent Jimmy Carter, próbowali po latach ją zatuszować. Z dokumentów tych wyłania się obraz narastającego niepokoju zarówno w Waszyngtonie, jak i w Delhi.
Już wtedy – podobnie jak dziś – relacje między USA a Indiami były skomplikowane i pełne sprzeczności. Oba państwa obawiały się rosnących zdolności nuklearnych Chin. Oba uważnie śledziły plany Związku Radzieckiego wobec Afganistanu. Oba musiały poruszać się po niepewnej szachownicy zimnej wojny. I tak jak dziś, te dwa kraje – największe demokracje świata – miały powody do współpracy, lecz równocześnie nie potrafiły obdarzyć się pełnym zaufaniem.
Zagubione urządzenie nuklearne i związane z nim ryzyka mogły z łatwością doprowadzić do poważnego pogorszenia relacji amerykańsko-indyjskich. Ostatecznie jednak prezydent Jimmy Carter oraz ówczesny premier Indii Morarji Desai zdołali przezwyciężyć wzajemne podejrzenia i podjęli dyskretną współpracę, licząc na znalezienie rozwiązania problemu poza światłem reflektorów.
Latem tego roku wpływowy indyjski parlamentarzysta ponownie poruszył sprawę zaginionego urządzenia, ostrzegając w mediach społecznościowych, że stanowi ono potencjalne zagrożenie. W późniejszym wywiadzie pytał wprost: „Dlaczego mieszkańcy Indii mieliby płacić za to cenę?”. Tymczasem ludzie, którzy sześć dekad temu wnieśli urządzenie na górę i złożyli przysięgę milczenia, przez całe życie zmagali się z poczuciem winy i lękiem. Wielu z nich było już u kresu życia, gdy dziennik „The New York Times” odnalazł ich i przeprowadził obszerne rozmowy. Część świadków tej historii – w tym kapitan M.S. Kohli – zmarła w ostatnich latach, zabierając ze sobą fragmenty tajemnicy, która do dziś nie została w pełni wyjaśniona.
„Nigdy nie zapomnę momentu, w którym Kohli zostawił to tam na górze” – opowiadał Jim McCarthy, ostatni żyjący amerykański wspinacz biorący udział w misji. „Powiedziałem mu, że popełnia ogromny błąd i że to wszystko skończy się bardzo źle”. McCarthy nigdy nie pogodził się z faktem, że kapitan Kohli dowodził operacją. Ponieważ jednak misja prowadzona była na terytorium Indii, on sam oraz inni Amerykanie – w tym oficer CIA oczekujący wraz z nim w bazie wyjściowej – pozostawali bezsilni i nie mogli ingerować w podjętą decyzję.
Okres połowicznego rozpadu izotopu Pu-238 wynosi 88 lat. Oznacza to, że jeśli radioaktywny ładunek wciąż znajduje się na zboczach Nanda Devi, pozostanie aktywny i potencjalnie niebezpieczny jeszcze przez blisko trzy dekady. Nie można jednak wykluczyć, że urządzenie już nie istnieje – być może zostało zniszczone lub rozproszone przez bezlitosne siły natury, które od dziesięcioleci kształtują to himalajskie zbocze.
Andrzej Heyduk








