Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama KD Market

Nostalgiczne wspomnienia chicagowskiego jubilata

Jak już informowaliśmy, w dniu czwartego grudnia 2008 roku zmarł w chicagowskim szpitalu, w wieku lat 67, znany publicysta, krytyk filmowy i literacki, a także animator wielu wydarzeń kulturalnych w kręgach chicagowskiej Polonii.

Od 1985 roku do chwili śmierci był naczelnym redaktorem oficjalnego organu Związku Narodowego Polskiego, dwutygodnika “Zgoda” oraz wieloletnim i cenionym współpracownikiem “Dziennika Związkowego”. Jednocześnie przez prawie dwadzieścia lat prowadził radiowe programy poświęcone problematyce kulturalnej, które emitowane były ze stacji WPNA 1490 AM.

Redaktor Wojciech Wierzewski był niewątpliwie jednym z najwybitniejszych publicystów amerykańskiej Polonii doby ostatniej dekady. Jako krytyk filmowy zaliczany był do ogólnopolskiej czołówki parającej się krytyką filmową.
Publikował na łamach wielu polonijnych czasopism, a swój wartościowy publicystyczno-naukowy dorobek zawarł w trzech książkach wydanych w Toruniu, za które otrzymał nagrodę Światowej Rady Badań nad Polonią.

Drukowane poniżej wspomnienia powstały wiosną 1999 roku, a napisane zostały z okazji 35-lecia uniwersyteckiej pracy naukowej i czterdziestolecia twórczej działalności dziennikarskiej dr. Wojciecha A. Wierzewskiego.
Nostalgiczno-refleksyjny ton tych wspomnień oraz wiele cennych spostrzeżeń i uwag związanych z ówczesnym życiem chicagowskiej Polonii nie zdezaktualizował czas, zasługują w pełni na przypomnienie.

Wspomnienia te stanowią interesujący przyczynek do dziejów polonijnego dziennikarstwa wpisanego w emigracyjne realia, a także ukazują panoramę kulturalnego życia chicagowskiej Polonii oraz inicjatywy, o których dziś nikt już, niestety, nie pamięta.

Dziś mało kto dba i pamięta (bo skąd?) o rocznicach i jubileuszach, dlatego zdecydowałem się wziąć inicjatywę we własne ręce i podzielić się garścią releksji o minionych 40 latach swojej działalności w branży dziennikarskej, prawie równo rozdzielonej pomiędzy czas spędzony w kraju i na emigracji. Czy czynię to jedynie dla usatysfakcjonowania niespokojnego "ego", z charakterystycznej dla ludzi pióra próżności? Myślę, że nie, bo doświadczenie każdego z "ostatnich Mohikanów" prasy polonijnej zamyka w sobie jakąś ogólniejszą cząstkę heroicznych zmagań i śmiesznych paradoksów branży skazanej na wymarcie (a uparcie trwającej "na posterunku"). W dodatku, świadectw takich jest mało i tylko będzie ich coraz mniej. 

Powiem, co naprawdę skłoniło mnie do tego, aby zasiąść do pisania nostalgicznych wspomnień. Otóż, tutaj, w Ameryce, raz i drugi przypadło mi spisywać cudze "dole i niedole" autentycznie głośnych i barwnych postaci naszej profesji, jak się potem okazało, bardzo niedługo przed ich odejściem. Ani w przypadku Marka Gordona, ani Leopolda Tyrmanda nie miałem świadomości, że notuję ich "łabędzi śpiew", ale chyba oni intuicyjnie to czuli i dokładnie wiedzieli, co robią. Wkładali swój przysłowiowy, pożegnalny testament rozbitka na bezludnej wyspie – i rzucali hen, za moim pośrednictwem, w szeroką otchłań morza, w nadziei, że ktoś to kiedyś znajdzie i wyłowi. Teraz ja to sam zamierzam zrobić... 

Przebudzenie pocałunkiem X muzy 
Otóż wcale nie zamierzałem poświęcić się pisaniu. Zawsze chciałem być filmowcem. Od dzieciństwa, które przypadło na ciekawy w sumie czas – końca wojny i początków powojennego życia (wówczas w Polsce nie tylko były na ekranach amerykańskie filmy, guma do żucia, ale i komiksy z Myszką Miki!), zawsze byłem zaczadzony kinem. Mój ojciec, niewyżyty przedwojenny kinoman, zabierał mnie zawsze ze sobą, jako jedynego kompana, na wszystkie (w tym również niedozwolone wiekiem) filmy – i dlatego widziałem, o wiele za wcześnie – "Daleką drogę", "Symfonię pastoralną", "Hamleta", "Stalowe serca" i "Ostatni etap".

Ostatecznie wszystko skończyło się na wykładaniu estetyki i historii kina na stołecznym uniwersytecie. Zamiast samemu kręcić filmy – zostałem ich komentatorem i krytykiem, co stanowi subtelną jakościowo różnicę (taktownie wyłożył mi ją po latach Grigorij Kozincew, autor następnego "Hamleta", ze Smoktunowskim, twierdząc, że to dokładnie różnica jak między "winem a octem"). 

Namiętnie czytałem całą prasę filmową i rwałem się do udziału w dyskusjach o filmach, które wówczas, w moich przedmaturalnych latach, były rzeczywiście pasjonujące. Trwała właśnie popaździernikowa "odnowa", Wajda bombardował "Kanałem" i "Popiołem i diamentem", Munk prowokował sarkastyczną "Eroiką" i "Zezowatym szczęściem". Nagle wtargnęła do kin cała rzeka zaległych zachodnich filmów, w tym genialne rzeczy japońskie ("Rashomon" i "Siedmiu samurajów" Kurosawy), szwedzkie ("Tam, gdzie rosną poziomki" Bergmana), włoskie ("La Strada" Felliniego i – prawie wszystko, co najlepszego nakręcili Amerykanie w czasie całej "zimnej wojny". Chodziłem w przenicowanej marynarce po ojcu i jednej parze butów, ale bilety na poranki kosztowały złoty 35 gr., a w kinie należał do mnie cały ten fantastyczny świat. 

W dodatku zaczął się właśnie wtedy boom dyskusyjnych klubów filmowych, moda pokazów zamkniętych, seminariów i przeglądów – na których można było odkryć wspaniałą sztukę Chaplina, Wellesa, Duviviera i Carne, Eisensteina i Wiertowa. Oglądałem już wtedy z pewnością więcej niż czytałem, ale ta klubowa edukacja pozwoliła mi na całą późniejszą karierę wykładowcy uwersyteckiego w zakresie filmu. Kiedy indziej nie byłbym w stanie takiej masy starej klasyki poznać i tak ją zapamiętać, jak był to w stanie wchłonąć młody, podniecony umysł. Wygrywałem w gimnazjum każdy zakład "kto, kiedy i co reżyserował albo w czym grał – naprawdę, nosiłem w głowie całą podręczną encyklopedię kina. 

W każdym razie, na studiach polonistycznych na UJ (które podjąłem jako "pierwszy etap" przed startem do łódzkiej Szkoły Filmowej) postanowiłem znaleźć redakcję, która pozwoliłaby mi o filmie systematycznie pisać. Raptem trzy krakowskie dzienniki były od lat "obsadzone", miały stałych recenzentów, wertowałem więc tygodniki, aby znaleźć "vacat". Nie było to łatwe, ale w końcu trafiłem: ludowcy wydawali tygodnik, "Wieści", który prowadził wtedy jeszcze nieznany nikomu, późniejszy pisarz Julian Kawalec. Jesienią 1958 roku bezczelnie wparowałem do redakcji – i z miejsca skrytykowałem Kawalca, że pismo nie docenia nowoczesnej sztuki, a zwłaszcza filmu, bo nie mają dotąd rubryki kinowej. Zagrałem doskonale na ich kompleksach – najpierw osłupieli – a potem szybko zgodzili się, bym to dla nich robił. Miejsca na pisanie było mało, honoraria śmieszne, ale nareszcie, sam – na temat filmu – publikowałem!

Szkoła "dziennikarstwa mówionego"
Z perspektywy lat jasno widzę, że tak naprawdę pomagały mi się rozwijać nie tyle małe recenzyjki w "Wieściach", czy sporadyczne teksty o filmowych przeglądach, a potem krakowskich festiwalach (na jakie zaczął mi teraz pozwalać "Dziennik Polski" na przełomie lat 60-tych), ale szansa częstego występowania z prelekcjami w krakowskich i podkrakowskich klubach filmowych, mobilizująca do czytania, układania krótkich i wypunktowanych pogadanek, a potem prowadzenie debat po pokazach. Było to idealne forum dla młodego entuzjasty, na którym można się było wykazać wiedzą, porównaniami, erudycją. Pozostawałem wówczas pod wielkim wpływem "Latarnii czarnoksięskiej" Jackiewicza i jego eseistyki (która zachęcała, by wpisywać film w sztukę epoki, traktować go jako odbicie całej kultury i cywilizacji), a także "Dziesiątej Muzy" Irzykowskiego i wielu na nowo wówczas opublikowanych klasycznych książek, pokazujących czym było całe "odkrycie filmu" dla naszej intelektualnej tradycji. 


Mówienie o filmie i sztuce kina w dyskusyjnych klubach filmowych zawiodło mnie (dzięki krajowym seminariom i zjazdom, gdzie dałem się nieco poznać) dość szybko do warszawskiej prasy filmowej. Już wiosną 1961 zacząłem pisać w "Ekranie", młodej konkurencji w stosunku do konserwatywnego i zamkniętego w kwadracie tych samych nazwisk, "Filmu", poprzez nawiązane w sieci DKF-ów kontakty i znajomości. "Ekran" redagowali zapaleni ludzie z tego ruchu, po różnych doraźnych kursach Studium Filmowego w Pałacu Kultury i konwersatoriach w Instytucie Sztuki, którzy dzielili entuzjazm do kina i debat. Tam już mogłem pisać o "ewolucji westernu" i "literackich koneksjach polskiej szkoły filmowej", zamienić recenzencką doraźność ocen w głębszą eseistyczną refleksję, do czego dobre zaplecze dawały mi odbyte humanistyczne studia.

Ruch klubowy zaprowadził mnie chyba najdalej: pozwolił mi stać się autorem dużych wystaw Filmoteki Polskiej w centrum Warszawy, występować jako krytyk w popularnym "Iluzjonie", a także w kulturalnych programach TV, takich jak "Pegaz", organizować seminaria dla miłośników filmu z całej Polski, wreszcie redagować dla nich miesięcznik "Kultura Filmowa" (którego naczelnym zostałem w roku 1969). Jako wiceprezes Federacji DKF (pod Antonim Bohdziewiczem) trafiłem najpierw do jury krajowych festiwali filmowych i pierwszy raz w życiu mogłem wyjechać "na Zachód", do Włoch na prawdziwy, choć z lekka awangardowy i lewacki festiwal filmowy w Pesaro. Ministerstwo Kultury i Sztuki przyznało mi odznakę "Zasłużonego Działacza Kultury" i "Srebrny Krzyż Zasługi". Tak daleko zawiodło mnie "dziennikarstwo mówione", uprawiane wśród ludzi podobnie jak ja zauroczonych blaskami srebrnego ekranu. 

Nagroda Karola Irzykowskiego 
Zaledwie w sześć lat po pierwszej wizycie i rozpoczęciu publikacji na łamach "Wieści" zadebiutowałem w najpoważniejszym wówczas "Kwartalniku Filmowym", wydawanym w Warszawie przez Instytut Sztuki PAN-u, i to wielkim tekstem o związkach polskiego filmu z literaturą. Napisałem wtedy także chyba najlepsze swoje studium teoretyczne, wchodząc na łamy "Przeglądu Humanistycznego", z refleksją o kinie i literaturze w sztuce XX wieku. Tam ukazało się najwięcej moich recenzji i artykułów naukowych, podobnie jak w "Przekazach i Opiniach". W ślad za tym zostałem zaproszony do stałej współpracy z nowo utworzonym miesięcznikiem "Kino", które objął Jerzy Toepliz, i gdzie z czasem publikowałem swoje najlepsze szkice o filmie współczesnym. 

W piętnaście lat po krytycznym starcie byłem członkiem Rady Programowej tygodnika "Film", prowadzącym w dodatku stały dział prezentacji książki filmowej, systematycznie piszącym recenzje i relacje z zagranicznych wyjazdów filmowych, na festiwale, seminaria i imprezy. Bywałem teraz rok w rok w Cannes, na najważniejszym festiwalu kina na świecie, na zaproszenie gospodarzy. A w dwadzieścia lat po debiucie – koledzy krytycy sprawili mi największą radość i satysfakcję, przyznając mi doroczną nagrodę Klubu Krytyki Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za rok 1978 – Nagrodę im.

Karola Irzykowskiego I Stopnią 
Co należy zrobić po postawieniu stopy na szczycie Mount Everest? Odpowiedź nieoczekiwanie zaoferowało mi samo życie, zostałem na rok skierowany przez Uniwersytet Warszawski (gdzie studiowałem jako doktorant, a potem pracowałem jako wykładowca filmu, od 1969 roku, i zrobiłem doktorat w 1973 r.) jako "visiting professor" do Centrum Polskich Studiów na Uniwersytecie Indiana w Bloomington. Każdy wyjazd oznacza osłabienie pozycji i kontaktów z dawnym środowiskiem. Czułem to, i dlatego w zdwojony sposób starałem się "bombardować" redakcję "Filmu" swoimi tekstami na temat nowych filmów amerykańskich, które łapałem zaraz po premierze – i szerszymi omówieniami tego, co działo się w sztuce po tej stronie Oceanu. Drukował to nie tylko "Film" czy "Kino", ale także nowy krakowski miesięcznik, "Pismo", a także bardzo popularny "Przekrój", który zainteresował się wówczas moimi obserwacjami ze Stanów i dość regularnie je zamieszczał. Nie przewidywałem tylko jednego – że do kraju, z którego "na rok" wyjechałem, już praktycznie nie powrócę.

Na twardym,chicagowskim bruku
Kiedy generał Jaruzelski ogłosił stan wojenny, intuicyjnie poczuliśmy, że stało się coś nieodwracalnego, ale trzeba było jeszcze długich, późniejszych miesięcy, aby zacząć praktycznie myśleć "co dalej ze sobą zrobić"? W naiwnej wierze łudziłem się, że z moją szeroką wiedzą filmową znajdę pracę na którymś z amerykańskich uniwersytetów. Zajęło mi jednak parę sezonów, nie wspominając frustrujących wędrówek po uczelniach San Francisco i Los Angeles (w towarzystwie samego Józefa Lejtesa, przedwojennego reżysera polskiego!), aby się z tych złudzeń definitywnie wyleczyć. Ostatecznie uczyłem w paru miejscach i w kilku stanach, ale krótko, wypełniając głównie luki urlopowe ich pracowników, ale o stałym zatrudnieniu nie było mowy. Nowy Jork okazał się analogicznym rozczarowaniem, w Polskim Instytucie Naukowym złowróżbnie oświadczono mi wprost, że nie ma gorszych w tym kraju szans, niż bycie humanistą i wykładowcą uniwersyteckim (w dodatku z Europy Wschodniej!). Mieli rację, mówili to z własnego doświadczenia, a ja myślałem, że byli tylko okrutni i złośliwi. 

Czysty przypadek ściągnął mnie i rodzinę do Chicago; znajomy się rozwodził i zaoferował mieszkanie. Była to jesień 1982 r. Zacząłem obchód miejscowych organizacji polonijnych i redakcji. Jowialny prezes Mazewski zaprowadził mnie do groźnego i znerwicowanego redaktora Krawca, który z miejsca dał mi prewencyjny wykład o różnicach między pisaniem w komuniźmie i w wo1nym świecie, dając pośrednio do zrozumienia, abym pozbył się nadziei i złudzeń, że kiedykolwiek trafię do redakcji "Dziennika Związkowego". W trzy lata później sam prezes Mazewski szukał mnie po Chicago, oferując mi stanowisko naczelnego redaktora. "Zgody"! 

Ucieszyłem się, bo tytuł brzmiał swojsko, kiedy jednak zorientowałem się, że pismo wydawane jest po angielsku i dotyczy spraw czysto organizacyjnych, otwarcie powiedziałem, że "sorry", ale nie czuję się kompetentny. Pocieszono mnie, że "ludzie pomogą" i wszystko będzie dobrze – pośpiesznie posadzono mnie za biurkiem, tuż obok gabinetu prezesa. 

Rzeczywiście, prezes Mazewski okazał się bardzo opiekuńczy i życzliwy, dlatego zakorzeniłem się w "Zgodzie" na następne, długie lata. "Ludzie", którzy mieli mi pomóc, robili dokładnie wszystko, abym szybko szukał miejsca wszędzie, tylko nie tam. Kiedy zaś złożyłem grzeczną ofertę pisania w "Dzienniku Związkowym", usłyszałem od Pani Naczelnej, że "nie ma takiej potrzeby, bo ma znakomity zespół". Na szczęście następny Naczelny, którego doczekałem już po czterech latach, miał dokładnie odwrotną opinię i stosunek do mojej oferty. Od 1989 roku pisałem w "Dzienniku", a niebawem także w "Kalejdoskopie" – dziesiątki tekstów rocznie, specjalizując się w recenzjach wydarzeń książkowych, polemikach na temat kontrowersyjnych filmów i seriali telewizyjnych, a z czasem stałem się też "ekspertem" od drażliwej i trudnej problematyki polsko-żydowskiej, studiując całe nowe obszary pasjonujących spraw. Była to prawdziwa przygoda na emigracji! 

Zanim jednak znalazłem posadę dziennikarza emigracyjnego, w redakcji czasopisma o długiej tradycji i reputacji – przeszedłem pouczający staż "polonijny", który godzi się tu przywołać. Znajomi skierowali mnie do miesięcznika "Relax" i jego wydawcy, sugerując, że tworzy się tam środowisko nowej emigracj i i szansa na pracę i pisanie. Rzeczywiście, przyjęto mnie za tygodniówkę, która musiała wystarczyć na miesiąc, ale nie dlatego, że dużo i chętnie pisałem, ale dlatego, że zgodziłem się rozwozić pismo po sk
lepach i zbierać pieniądze dla firmy "Chemigraph".

W rzeczywistości nie było żadnej redakcji, tylko wydawca i paru pełnych nadziei amatorów. Moje pierwsze na emigracji teksty o polskim kinie w obliczu stanu wojennego i liczne późniejsze opisy moich podróży po Ameryce znalazły się na łamach tego miesięcznika. Działo się wtedy wiele i było o czym pisać: zawitał do nas Jacek Kaczmarski ze swoimi politycznymi piosenkami, zrobiłem "wywiad rzekę". Poznałem tutaj głośnego w Polsce Mariana Marzyńskiego, który robił właśnie film o nowo przyjezdnych, spisywałem wspomnienia Marka Gordona, a potem Leopolda Tyrmanda (którego znakomite książki zacząłem przygotowywać do druku i wydawać w firmie Andrzeja Żebrowskiego). Na dodatek otrzymałem ofertę robienia programów radiowych na stacji WBMX i przez parę sezonów, "za frajer", przygotowywałem z Robertem Popławskim "Niedzielny Magazyn Kulturalny".

Świetnie zapowiadający się "Tygodnik Nowojorski" (wychodzący próbnie co miesiąc, przez rok z kawałkiem) brał moje teksty – i w dodatku dziękował – przesyłając zamiast honorariów piękne akcje wydawnictwa, opiewające na setki dolarów, które trzymam wciąż w szufladzie jako wzruszającą, choć pozbawioną jakiejkolwiek materialnej wartości, pamiątkę tamtego altruizmu. Pracowałem też jakiś czas u Tomasza Pochronia, klejąc jego "Panoramę" w ciasnym pomieszczeniu i zasilając ją przez parę sezonów swoimi tekstami. Takich "motylich inicjatyw" prasowych miałem na swoim koncie więcej. Łączył je wszystkie wspólny mianownik: zawsze był entuzjazm i zapał, nigdy nie było pieniędzy. Wykładałem, wręcz zostałem dziekanem na miejscowym uniwersytecie emigracyjnym PUNO, ale żeby jakiś grosz do domu przynieść musiałem szukać fizycznej pracy w fabryce, nawiercając godzinami dziury w golfowych piłkach!

A jednak się kręci!
Ameryka wśród typowych dla każdego emigranta gorzkich rozczarowań i słodkich niespodzianek – miała i dla mnie przygotowaną chwilę życiowej satysfakcji. Tak, tu właśnie miałem zrealizować marzenie życia: zacząć samemu filmować! Nie w Hollywood ani w PBS, nie z pomocą Mariana Marzyńskiego ani LeVan Productions. Po prostu, jako podróżujący teraz dziennikarz polonijny miałem nagle sposobność zamienić pióro na daleko ciekawszą w swych obserwacjach – kamerę! Było to u progu obecnej dekady, kiedy jako wykładowca zostałem zaproszony do Rzymu, raz i drugi, na Letni Uniwersytet Kultury Polskiej, w Domu Jana Pawła II. Perspektywa spotkania z Ojcem Świętym i osobistej audiencji skłoniła mnie do nabycia kamery video, której ani użytku, ani ostatecznego przeznaczenia wtedy jeszcze nawet nie przeczuwałem! 

Oczywiście utrwaliłem niezapomniane popołudnie na dziedzińcu papieskiego pałacu w Watykanie, gdzie zjawiła się także, najnieoczekiwaniej, Matka Teresa. Sfotografowałem, a jakże, antyczny Rzym i przebieg letniego uniwersytetu – ale był to wciąż typowy amatorski zapis, jakich powstają tysiące. "Wizytę w Domu Jana Pawła II" pokazałem jedynie tutejszemu Kołu Przyjaciół Fundacji JP II, i na tym się skończyło. Ale wkrótce potem zostałem zaproszony do Jerozolimy, przez poznanego w Chicago żydowskiego dobroczyńcę. Harvy'ego Sarnera, który szukał tłumacza i opiekuna dla grupy polskich Sprawiedliwych, jacy mieli być uhonorowani w Yad Vashem. Zabrałem kamerę, czując, jakich scen staniemy się świadkami – i nie pomyliłem się! "Sprawiedliwi w Jerozolimie" pokazywałem kilka razy w różnych środowiskach, taśma trafiła też do wielu środowisk i osób, budząc wszędzie taką samą reakcję – wzruszenia i zdumienia.

Złapałem liczne chwile, w których tak Polacy, jak i Żydzi, "wyszli z siebie", demonstrując, ile dobra i serdeczności tkwi w nich naprawdę. Mój pierwszy dokument stał się nieoczekiwanym symbolicznym obrazem klasy i stylu cichych bohaterów wojny, którzy nie liczyli nigdy ani nie czekali na podziękowanie. Kamera zawsze chwyta najlepiej takie ludzkie cienkości, niepowtarzalne autentyczne i niezapomniane, bo jak pisał mój stary mistrz, Andre Bazin, "rzeczywistość ma daleko więcej wyobraźni od najlepszych scenarzystów". Pisałem w prasie o tym wyjeździe i odkrytych złożonościach polsko-żydowskich spraw, ale żaden z tekstów nie dał nawet cienia posmaku prawdy, jaka utrwaliła się w filmie. Ale był to zaledwie obiecujący początek: niebawem zdarzyła się kolejna okazja wyjazdu z grupą dziennikarzy do Izraela. Powstał, w jego rezultacie, jeszcze barwniejszy film "Ziemia Święta – studnia dziejów", uzmysławiający niezgłębione pokłady kultur, cywilizacji i historii, jakie tkwią w tamtym kraju. I najważniejsze – sfilmowałem całe wyznanie Ojca Daniela, legendarnego Żyda, który znalazł się w Izraelu jako ksiądz katolicki, wojujący o połączenie tych wiar i tradycji z natchnieniem proroka. Ten materiał i ostatecznie zmontowany film wydaje mi się wciąż najważniejszym moim twórczym osiągnięciem.

Kontakt z Harvey'em Sarnerem i jego pasjami "dopełnienia dziejowej sprawiedliwości" wobec Polaków, zaowocował jeszcze jednym ważnym dla mnie twórczym doświadczeniem. Sarner przez wiele lat pracował nad książką o generale Andersie i jego armii (wyszła ona na przełomie tego roku) i zwierzył mi się, że napisał sztukę "Anders i Begin". Nikt nie wystawił jej w Ameryce, treść i temat z pewnością są tu wciąż "zbyt kontrowersyjne". Poczułem szansę: przetłumaczyłem ją i wysłałem z listem polecającym do kierownictwa Polskiego Teatru Telewizji. Nie pomyliłem się: nie tylko poznano się na sztuce i jej unikalnym temacie, wystawił ją zaraz sugestywnie Stefan Szlachtycz, sięgając po znakomitych w obu rolach aktorów (Piotra Fronczewskiego i Henryka Talara), ale została ona wybrana do prezentacji w polskiej TV w trakcie obchodów 50 rocznicy powstania w getcie warszawskim. Pokazywałem ją publicznie w Konsulacie RP w Chicago dla gremium tutejszej Polonii i amerykańskich Żydów.

Z perspektywy lat
Która więc z dwóch połówek mojej czterdziestoletniej kariery "człowieka pióra" była ciekawsza i bardziej znacząca – w Polsce czy w Stanach? Zawsze myślałem o mojej młodości w Polsce, jak wiele było wówczas pasji i entuzjazmu – ale jednocześnie, ileż ograniczeń i lawirowania między nimi, powodujących skrzywienie i zminimalizowanie całego wysiłku. Tak chyba było i w moim przypadku: młodość zawsze jest kolorowa, bo wiąże się ze wznoszeniem w górę i wiarę, że wszystko jest wciąż jeszcze przed nami. Spędziłem ciekawe lata w Polsce i nigdy nie żałowałem, że tam się urodziłem i studiowałem. Potem było gorzej, choć praca na uniwersytecie i działalność w ruchu kultury filmowej zawsze stwarzała większe pole dla swobody i poczucia własnej wartości.

Ameryka była w mojej biografii niezaplanowaną i zaskakującą przygodą, bo nigdy nie zamierzałem nigdzie z Polski emigrować. Każda emigracja przynosi potężny wstrząs i tragiczne zerwanie mostów ze wszystkim, co żmudnie budowało się w życiu latami. Czasem się jednak nie wybiera, a trzeba dostosować się do zaistniałej nagle nowej sytuacji i jej realiów.Tak właśnie zdarzyło się w moim przypadku. Trzeba było ucinać straty i starać się je, jak najszybciej nadrobić. Zajęło to sporo lat i zabrało ładną część mojego dojrzałego życia. W rewanżu otrzymałem szansę, o jakiej wcześniej nawet nie myślałem ani nie marzyłem – choćby robienie programów radiowych, chwalonych przez tylu nie znanych mi słuchaczy, że zaczynam podejrzewać, że być może rozminąłem się z moim naturalnym powołaniem.

Ameryka dała mi też na koniec szansę robienia własnych filmów, o czym zawsze marzyłem. I to "od początku do końca", z montażem i podkładaniem ścieżki dźwiękowej, czego się teoretycznie uczyłem, ale dopiero tu sam mogłem tego spróbować, z jakąś satysfakcją i radością! Al
e wszystko, co od czasu wyemigrowania dokonałem, także jako człowiek pióra i redaktor naczelny ZGODY, nie wspominając o latach spędzonych na prowadzeniu oddziałów Fundacji Kościuszkowskiej czy ostatnio Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce, w Chicago, wciąż wydaje mi się za bliskie i za świeże, aby samemu próbować to wartościować. A więc może dopiero przy okazji następnego jubileuszu?
Wojciech Wierzewski
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama