Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
poniedziałek, 8 grudnia 2025 15:46
Reklama KD Market

Od redaktora 1/28

Zapytano mnie kilkakroć gniewnie w ciągu minionego tygodnia, dlaczego jestem przeciwnikiem „patriotycznie nastawionych przedstawicieli Polonii”, dlaczego atakuję zwolenników Jarosława Kaczyńskiego i dlaczego odmawiam im prawa do własnego zdania. Uznałem, że winienem odpowiedzieć.


 


Nie mam zamiaru polemizować z żadnym z ugrupowań politycznych RP. Nie jestem ani za PO, ani za PiS, mam nadzieję, że nie będę musiał tego w nieskończoność powtarzać. Pragnę podkreślić jedno: wiodące organizacje polonijne, czyli Związek Narodowy Polski i Kongres Polonii Amerykańskiej, jeśli mają wypełniać swą rolę służebną wobec nas, muszą być postrzegane jako przyjazne zarówno w Waszyngtonie, jak i w Warszawie, a to można osiągnąć tylko dobrym współżyciem z Białym Domem i Pałacem Prezydenckim. Nie da się tego osiągnąć w sytuacji, gdy polonijne media – powtarzam: nadające ze stacji WPNA – sieją nienawiść dla bliżej nie znanego mi powodu, chyba że powodem tym jest pozyskanie klientów w opacznie zrozumiałym założeniu, że cała Polonia uznaje tylko jedną opcję polityczną, co nie jest do końca prawdą, czego dowodem te telefony do redakcji, w których padały słowa podzięki i zachęty.


 


Moich interlokutorów najbardziej rozgniewało zdanie o „milionowej” Polonii, którą stać na oddanie raptem kilku tysięcy głosów w polskich wyborach prezydenckich. A czyż nie jest to prawda? Gdyby oddano pół miliona, ćwierć miliona, no, sto tysięcy głosów, nie czepiałbym się, ale w tej sytuacji? Wyjaśnijmy. Otóż Polonia (ta polskojęzyczna i mająca kontakty z krajem) nie jest milionowa, lecz prawdopodobnie kilkudziesięciotysięczna, z czego zapewne mniej niż połowa posiada polskie paszporty, a z czego do konsulatu na Lakeshore Drive pojedzie kolejny ułamek. Dlaczego? Przyczyn jest kilka: nie lubimy i nie umiemy jeździć do downtown, nie chcemy płacić za drogi parking nad Jeziorem, PRL skutecznie wyleczyło nas z choroby zwanej „wyborami”, a wreszcie, na koniec, jesteśmy leniwi... Nie dotyczy to bynajmniej polskich wyborów. W wyborach amerykańskich Polacy również nie głosują, czyli jakby nie zależało nam na naszej pozycji w USA. Przypomnę: od odejścia Romana Pucińskiego i Dona Rostenkowskiego nie mamy tu, w Chicago, żadnych dbających o nasze sprawy przedstawicieli. Gdybyśmy umieli myśleć zdroworozsądkowo i samozachowawczo... Ale cóż, pewnie nie umiemy albo nie chcemy, co stawia nas na pozycji waleni wyrzucających się samobójczo na plaże Nowej Zelandii czy Australii.


 


Umiemy natomiast doskonale warcholić, rozrabiać (głównie na własnym podwórku), a przede wszystkim stawać „okoniem” każdej władzy, którą – naszym zdaniem – wybrali „obcy”, „wrogowie”, „zdrajcy narodu”. Bo my wiemy. Wiemy kto i dlaczego „zamordował” prezydenta Lecha Kaczyńskiego, kto rozkłada polską gospodarkę, kto steruje „polskojęzycznymi” mediami. A wiemy to wszystko słuchając wymienionych na wstępie „publikatorów”, nie rozumiejąc, że nie są one bezstronne. Że ich partykularnym interesem nie jest rzetelny przekaz informacji, a szczucie i psucie, bo w ten sposób zdobywają podatnych na taki język słuchaczy, a tym samym również reklamodawców. Chcą zarobić na naiwności odbiorców i tyle.


 


Mnie, naczelnemu największej polskiej gazety w Ameryce, jest z nimi nie po drodze. Będę trzymał się swego kursu, bo uważam, że to, co nas prowadzi naprzód, to dialog a nie negacja, to rozmowa a nie zaprzeczanie wszystkiemu w czambuł, to – w końcu – podejmowanie odważnych inicjatyw w Ameryce w miejsce zajmowania się sprawami polskimi, które są nam tak odległe.


 


Piotr K. Domaradzki

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama