Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama KD Market

Polacy w Afryce w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu

Osobnym rozdziałem obecności Polaków w Afryce jest udział w walkach na froncie afrykańskim oddziałów Polskich Sił Zbrojnych, podlegających Rządowi RP na Uchodźstwie.

Pierwszą większą jednostką Polskich Sił Zbrojnych, która pojawiła się w Afryce, była Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich dowodzona przez gen. Stanisława Kopańskiego. W początkach października 1940 r. została przesunięta z Palestyny do Egiptu, stąd w sierpniu 1941 r. przerzucona do Tobruku, ważnej twierdzy we wschodniej Libii, gdzie przebywała do 10 grudnia 1941 r. Na piaskach Sahary polscy Karpatczycy zetknęli się po raz pierwszy z jednostkami południowoafrykańskimi.

Wraz z 5 brygadą południowoafrykańską Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich otrzymała najpierw zadanie przygotowania do obrony twierdzy Mersa Matruh. Polacy formalnie podlegali wówczas dowódcy 1 Dywizji Południowoafrykańskiej. Wkrótce jednak polska brygada skierowana została do Tobruku, gdzie ich towarzyszami broni byli również żołnierze z Antypodów, tym razem Australijczycy. Po odparciu wojsk niemieckich i włoskich Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich wzięła udział w pościgu za nieprzyjacielem, a następnie w walkach ofensywnych w rejonie El Gazali. Współdziałali tu z Polakami żołnierze Brygady Nowozelandzkiej. Pomimo sukcesów oddziałów polskich, brytyjska 8 armia, w składzie której walczyły, nie potrafiła przełamać obrony nieprzyjaciela, który zdołał się wycofać w sposób uporządkowany, zadając aliantom duże straty.

Kolejnym zadaniem, które postawiono przed Polakami było zdobycie twierdzy Bardia, która zamykała nadmorską szosę prowadzącą do Trypolisu. Tu po raz drugi Polacy zetknęli się z oddziałami południowoafrykańskimi z 2 dywizji. W Sylwestra 1941 r. artyleria Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich wspierała ogniem szturm 3 brygady południowoafrykańskiej. 2 stycznia 1942 r. garnizon twierdzy Bardia skapitulował, a polska brygada została skierowana do środkowej Cyrenajki.

Polsko-południowoafrykańskie braterstwo broni hartowało się nie tylko w okresie sukcesów, ale także w chwilach ciężkich. Gdy w końcu stycznia 1942 r. rozpoczęła się nowa ofensywa gen. Rommla, żołnierze z obu krajów wspólnie bronili fortów w Mechilii, a potem znowu walczyli na pozycjach pod El Gazala. Gen. Brink, dowódca 1 Dywizji Południowoafrykańskiej, wyznaczył gen. Kopańskiemu obronę kluczowych stanowisk, co świadczyło o zaufaniu do Polaków, którzy już w poprzednich miesiącach udowodnili, że nawet w trudnych pustynnych warunkach są doskonałymi żołnierzami.

Pisząc o udziale Polaków w walkach na froncie afrykańskim, warto wspomnieć o Polskim Zespole Myśliwskim (Polish Fighting Team), który stacjonował na lotniskach w Tunezji wiosną 1943 r. Na czele tej grupki wyborowych pilotów myśliwskich stał mjr Stanisław Skalski, który sławę zdobył w walkach z Luftwaffe pod niebem Anglii. Polacy odnieśli w Afryce i nad Morzem Śródziemnym 25 zwycięstw w powietrzu kosztem zaledwie jednego pilota.

Afryka była nie tylko terenem bitew, w których Polacy uczestniczyli, ale również miejscem, gdzie funkcjonowały służby tyłowe, gdzie polscy wojskowi szkolili się, a także leczyli i odpoczywali. W początkach II wojny światowej polscy wojskowi pojawili się w afrykańskich koloniach Francji, głównie w Algierii. Polscy piloci wojskowi w marcu 1940 r. rozpoczęli szkolenie w bazie lotniczej Blida, położonej 50 km od Algieru. Oddziały lotników Polskich Sił Powietrznych stacjonowały także w Maison Blanche oraz w Rabacie i Marrakeszu na terenie francuskiego Maroka. W kraju tym bazowało kilka okrętów Polskiej Marynarki Wojennej, w tym ORP "Wilia" i ORP "Iskra". Po kapitulacji Francji i powstaniu kolaborującego z Niemcami rządu Vichy podjęto decyzję o przeniesieniu polskich lotników, a także okrętów, do baz angielskich. 2 lipca 1940 r. większość polskich lotników stacjonujących w Maroku i Algierii odpłynęło do Wielkiej Brytanii na pokładzie dwóch angielskich statków, a resztę skierowano do Port Lyautey, gdzie znajdowały się ORP "Wilia" i ORP "Iskra". Oba okręty wkrótce odpłynęły do Gibraltaru.

Ciekawym epizodem polskiej historii są afrykańskie losy złota Banku Polskiego, ewakuowanego z Polski we wrześniu 1939 r. W 1940 r. przechowywane było w skarbcach banków francuskich, ale na skutek ofensywy Wehrmachtu powstała obawa, iż wpadnie w ręce Niemców. Polskie złoto zapakowane w 1091 skrzyń (2768 sztab o wadze 34 ton) oraz 93 worki ze złotymi monetami w pośpiechu przewieziono 5 wagonami kolejowymi do portu Lorient i załadowano na pokład francuskiego krążownika "Victor Schalcher". Polacy oczekiwali, że złoto przewiezione zostanie do Ameryki, ale Francuzi zdecydowali inaczej. Skarb zawieziono do Dakaru, a stąd koleją do fortu Kayes położonego wśród piasków Sahary w odległości około 800 km na wschód od Dakaru.

Polskie złoto umieszczono w zwykłym budynku administracyjnym kolei. Budynek był jednak odpowiednio zabezpieczony zaporami z szyn kolejowych połączonych drutem kolczastym. Przez kilka następnych lat trwały uporczywe zabiegi władz polskich o odzyskanie złota. Położyć na nim rękę próbowali również Niemcy, którzy naciskali w tej sprawie na rząd marszałka Pataina. Ostatecznie polskie złoto bezpiecznie doczekało lepszych czasów, kiedy to po lądowaniu w Afryce Północnej wojsk alianckich w listopadzie 1942 r. władzę w koloniach francuskich przejęli zwolennicy gen. de Gaulle’a. Przez pewien czas władze polskie stojąc wobec problemu znalezienia nowego miejsca przechowywania skarbu rozważały wybór Unii Południowej Afryki. Ostatecznie w początkach 1944 r. złoto przewieziono pod eskortą wojsk francuskich do Dakaru, a stąd partiami wysłano do Stanów Zjednoczonych, Kanady i Wielkiej Brytanii.

Również w 1940 r. polscy piloci transportowi zaczęli pełnić nad Afryką ważną i trudną służbę przeprowadzając samoloty w różnych kierunkach tego rozległego kontynentu. W 1940 r. zaczęła działalność 216 Grupa Transportowa składająca się z polskich lotników. Stacjonowała ona w Takoradi na Złotym Wybrzeżu (obecnie Ghana) i zajmowała się głównie przeprowadzaniem do Egiptu samolotów bojowych dostarczonych ze Stanów Zjednoczonych na zachodnie wybrzeże Afryki. Było to zadanie o dużym znaczeniu, gdyż loty w poprzek Afryki były najlepszym i najszybszym sposobem dostarczenia sprzętu do północnej Afryki, gdzie Sprzymierzeni odpierali ofensywę wojsk włoskich i niemieckich. Wbrew pozorom nie było to zadanie bezpieczne. Często zdarzały się awarie maszyn i przymusowe lądowania na skutek trudnych warunków atmosferycznych. Kilku polskich pilotów zginęło w trakcie wykonywania lotów.
Warto również wspomnieć o polskiej Legii Oficerskiej, pełniącej służbę wartowniczą na terenie Egiptu, oraz o służbie kontraktowej kilkuset polskich oficerów w brytyjskich koloniach w Afryce Zachodniej, głównie w Nigerii i na Złotym Wybrzeżu.

Największym zgrupowaniem Polskich Sił Zbrojnych, jakie kiedykolwiek przebywało na kontynencie afrykańskim był 2 Korpus Polski gen. Władysława Andersa, który w końcu listopada 1943 r. został przegrupowany do Egiptu. W wielkim obozie wojskowym Qassassin, 30 km na wschód od Ismaili, przygotowywał się do kampanii włoskiej. Przerzut korpusu z Egiptu na Półwysep Apeniński zaczął się od grudnia 1943 r. i trwał do połowy kwietnia następnego roku. W Afryce pozostały jedynie jednostki tyłowe i uzupełnienia.
Polscy wojskowi obok dwóch krajów północnoafrykańskich, czyli Egiptu i Libii, przebywali również na południu kontynentu, o czym dotąd wiadomo było stosunkowo niewiele.

W czerwcu 1942 r. do portu w Durbanie zawinęła "Mauretania" wielki transatlantyk przerobiony na transportowiec wojska. Na jego pokładzie byli również Polacy, żołnierze armii gen. Andersa, którzy skierowani zostali do Wielkiej Brytanii dla uzupełnienia szeregów I Korpusu Polskiego. Dowodził nimi ppłk Aleksander Idzik. Przewidziany w planie podróży krótki postój w Natalu niespodziewanie przedłużył się na skutek wykrycia przypadków tyfusu, groźnej choroby zakaźnej. Ogólny stan zdrowotny polskich żołnierzy był fatalny na skutek głodu i chorób, jakich doświadczyli w Związku Sowieckim i wymagał dłuższego pobytu w lepszych warunkach klimatycznych. Ogółem w obozach wojskowych pod Pietermaritzburgiem znalazło się ponad 3200 polskich żołnierzy i oficerów.

Z tego co wiadomo, Polacy spotkali się tam z bardzo dobrym przyjęciem, tak ze strony władz państwowych i samorządowych jak i ludności stolicy Natalu. W bardzo przychylnym tonie pisały o Polakach gazety w Durbanie i Pietermaritzburgu; zapraszani byli do prywatnych domów, z uznaniem przyjmowano koncerty polskiej orkiestry wojskowej i chóru, odbywały się defilady i uroczyste nabożeństwa. Delegacja polskich wojskowych i konsul Łepkowski przyjęci zostali przez marszałka Smutsa, z okazji kolejnej rocznicy wybuchu II wojny światowej. Pobyt polskich żołnierzy w Pietermaritzburgu trwał do początków września 1942 r., kiedy to odpłynęli na statkach transportowych do Europy.

Południowa Afryka była również miejscem czasowego postoju innych grup polskich żołnierzy, przybywających tu na przeszkolenie lub na leczenie i odpoczynek. Warto jeszcze wspomnieć, iż do portów południowoafrykańskich często zawijały polskie statki handlowe i transportowce wojska, w tym transatlantyki "Batory" i "Sobieski".

Polska ludność cywilna miała przebywać w Afryce tylko do końca wojny, a z chwilą wyzwolenia kraju planowana była jej szybka repatriacja. Szkopuł był jednak w tym, że Polacy, mieszkańcy afrykańskich osiedli, nie bardzo mieli gdzie wracać. Zdecydowana większość pochodziła z Kresów, które na mocy decyzji jałtańskich oderwano od Polski. Powrót do ojczyzny w jej nowym kształcie geograficznym dla wielu uchodźców też nie wchodził w rachubę, gdyż odstraszała ich perspektywa życia w kraju rządzonym przez komunistów.
Władze brytyjskie jeszcze przed końcem wojny zorientowały się, że zdecydowana większość "afrykańskich" Polaków odmówi powrotu do kraju.

Zachowana korespondencja brytyjskich urzędów zajmujących się sprawami polskimi dowodzi, iż Brytyjczycy mieli dobre rozeznanie w nastrojach panujących w polskich osiedlach. C. L. Bruton sekretarz Konferencji Gubernatorów Afryki Wschodniej w połowie lutego 1945 r. raportował przełożonym w Londynie, że Polacy są głęboko rozczarowani decyzjami jałtańskimi. W jego opinii uchodźcy żywili dotąd nadzieję, że Wielka Brytania i Stany Zjednoczone przeciwstawią się żądaniom Stalina odnośnie terenów zabużańskich, a teraz, gdy Moskwa zrealizowała swoje cele, nie ufają już nikomu. Z kolei dobrze poinformowany Komisarz do Spraw Uchodźczych A. L. Pennington z Tanganiki informował, że Polacy na podlegającym mu obszarze przepojeni są głęboką nieufnością w stosunku do Związku Sowieckiego i podobny jest ich stosunek do Komitetu Lubelskiego (chodzi o PKWN), który uważają za "sowiecką kreaturę". Dla poparcia swej opinii w tej sprawie zacytował wypowiedź jednego z polskich uchodźców ze sfer inteligenckich, który miał mu oświadczyć, że gotów jest wrócić do wolnej Polski i pracować nad jej odbudową jako prosty robotnik, ale jeśli ma stać się ona jedną z republik Związku Sowieckiego, woli raczej poderżnąć sobie gardło niż wrócić do kraju. W konkluzji Pennington stwierdzał, że Polacy postawieni w obliczu akcji repatriacyjnej mogą stawić bierny, a w skrajnych przypadkach, nawet czynny opór. Zaznaczyć jednak w tym miejscu trzeba, że Pannington ze względów "praktycznych" i humanitarnych wykluczał możliwość użycia siły wobec Polaków odmawiających repatriacji.

Ocena sytuacji przeprowadzona przez brytyjskich urzędników w afrykańskich koloniach potwierdziła się w praktyce. Gdy do Tengeru przybyli urzędnicy United Nations Relief and Rehabilitation Administration (UNRRA) w celu dokonania rejestracji ludności polskiej, w obozie zapanowało wielkie wzburzenie, gdyż uznano to za przygotowania do przymusowej repatriacji. Wielce niezręczne okazały się zwłaszcza pytania delegatów UNRRA zmierzające do ustalenia, którzy z uchodźców zamierzają wrócić na tereny znajdujące się pod sowiecką administracją. Brytyjczycy, obawiający się wybuchu otwartego konfliktu i zamieszek w osiedlach polskich, co mogło mieć fatalne skutki dla wizerunku "białego człowieka" w koloniach, doradzili przedstawicielom UNRRA, aby w ogóle zrezygnowali z rejestracji.

Z chwilą wycofania przez Wielką Brytanię uznania dla rządu polskiego na uchodźstwie, co nastąpiło w początkach lipca 1945 r. osiedla polskie w Afryce straciły oparcie polityczne i znalazły się pod kuratelą władz brytyjskich i organizacji międzynarodowych, najpierw UNRRA, a potem International Refugees Organization. Coraz aktywniej poczynały sobie władze "warszawskie", które wysłały do Afryki Misję Repatriacyjną. Jej członkowie spotykali się w osiedlach na ogół z otwartą wrogością. Do przełamania lodów nie przyczyniło się nawet zaproszenie delegacji "Polonii Afrykańskiej" do kraju, aby na miejscu przekonała się jaka panuje tam sytuacja polityczna i jakie warunki materialne stwarzane są repatriantom. Powodem do ostrego konfliktu stała się sprawa dalszych losów polskich sierot z afrykańskich osiedli. Władze w Warszawie żądały ich powrotu do Polski, czemu zdecydowanie sprzeciwiały się polskie komitety opiekuńcze. Ostatecznie po wielu perypetiach dzieci znalazły się w Kanadzie pod opieką tamtejszego Kościoła katolickiego. Władze polskie uznały to za porwanie, rozpętały w kraju wściekłą kampanię propagandową skierowaną przeciwko polskiej emigracji i rządom mocarstw zachodnich, próbowały rozegrać tę sprawę na polu dyplomatycznym, jednak ostatecznie nic nie wskórały.

Rozsiedlenie polskich uchodźców z afrykańskich osiedli trwało długo, aż do początku lat pięćdziesiątych. Tylko około 20% uchodźców wróciło do Polski. Większość wyjechała do Wielkiej Brytanii w ramach akcji łączenia się z krewnymi, żołnierzami 2 Korpusu Polskiego. Znaczące grupy wyjechały do USA, Australii i Kanady. Na miejscu w Afryce pozostało około 1000 osób, które – w ramach specjalnych kwot osiedleńczych – uzyskały pozwolenie na zamieszkanie tu na stałe. Wśród tych, którzy osiedlili się na "czarnym lądzie", znalazł się książę Eustachy Sapieha.

Jeśli chodzi o Dom Polskich Dzieci w Oudtshoorn to proces jego likwidacji trwał kilka lat. Już w 1944 r. grupę chłopców wysłano do szkoły morskiej w Anglii, wyjeżdżały też dzieci do Afryki Wschodniej i Rodezji, gdzie odnaleziono ich krewnych. W czerwcu 1944 r. inspektor szkolny S. Tarnowicz poinformował polskiego konsula w Kapsztadzie, iż w najbliższym czasie wyjedzie z Oudtshoorn w ramach akcji łączenia dzieci około 100 dzieci. Miały się one połączyć z krewnymi w Ugandzie, Tanganice oraz obu Rodezjach. Pierwsze grupy chłopców wysłano do Kapsztadu i Pietermaritzburga dla nauki w tamtejszych szkołach. W połowie 1945 r. w związku z wycofaniem przez mocarstwa zachodnie uznania dla rządu polskiego na uchodźstwie, ustał dopływ pieniędzy na utrzymanie sierocińca. W tej trudnej sytuacji całość finansowania przejął rząd południowoafrykański. W końcu grudnia 1945 r. 30 chłopców wyjechało na naukę do Cape Technical College, w początkach roku następnego 12 dziewcząt wyjechało na naukę do szkoły handlowej w Johannesburgu, a 24 chłopców do wspomnianej szkoły technicznej w Kapsztadzie.

W następnych miesiącach kolejne grupy dzieci wyjechały do Pietermaritzburga, Johannesburga i Kapsztadu. 9 maja 1946 r. konsul Łepkowski otrzymał notę od sekretarza spraw zagranicznych o wycofaniu uznania Unii dla polskiego rządu na uchodźstwie. Wprawdzie nie poszło w ślad za tym uznanie rządu w Warszawie, ale konsul Łepkowski stracił pozycje prawnego opiekuna polskich obywateli na terenie UPA. Pozostał jednak na miejscu i próbował nadal reprezentować w Pretorii polskie interesy.

Z początkiem 1947 r. departament opieki społecznej UPA przejął wszystkie placówki oświatowo-wychowawcze na terenie kraju i odtąd los Polaków znalazł się w rękach władz tego kraju. Przez następne miesiące trwały przetargi pomiędzy władzami Unii a konsulem Łepkowskim i delegatem apostolskim arcybiskupem Martinem Lucasem w sprawie losu polskich dzieci z Oudtshoorn. Były konsul próbował przeforsować projekt utworzenie w Johannesburgu bursy dla polskich dziewcząt prowadzonej przez polskie siostry służebniczki. Niestety władze i delegat apostolski mieli inne plany i to one zostały zrealizowane. Postanowiono umieścić polskie dziewczęta w kilku konwentach katolickich. Protesty Łepkowskiego, który obawiał się, iż rozproszenie dzieci spowoduje ich szybkie wynarodowienie na niewiele się zdały pomimo poparcia ze strony polskiego rządu na uchodźstwie i jego ambasadora w Watykanie Kazimierza Papae.

W efekcie w lipcu 1947 r. Dom Polskich Dzieci postawiono w stan likwidacji. Wszystkie dziewczęta w wieku szkolnym wyjechały do ośmiu konwentów katolickich, gdzie na koszt rządu UPA miały pobierać naukę. W Oudtshoorn pozostało 98 chłopców i 19 dziewczynek pod opieką 9 osób personelu wychowawczego. Jesienią tegoż roku chęć powrotu do Polski wyraziło podobno 22 osoby dorosłe i 51 dzieci z sierocińca, ale na końcowych listach repatriacyjnych umieszczono ostatecznie tylko 29 osób, z czego 17 dorosłych i 12 dzieci. Wiadomo również, że jeszcze w 1948 r. 19 repatriantów odpłynęło do Europy z Kapsztadu.

Spora grupa dzieci z Oudtshoorn, która pozostała w Afryce Południowej, przez lata mozolnie zabiegała o zajęcie znaczącego miejsca w społeczeństwie tego kraju. Wielu odniosło autentyczny sukces. Inżynier Miłosław Masojada stał się cenionym budowniczym, a jego udane konstrukcje służą do dziś mieszkańcom Durbanu i innych miejscowości RPA. Imponujące sukcesy w biznesie odnieśli dwaj oudtshoorczycy Henryk Komar i Stefan Adamski. Wielu innych wytrwałą pracą zapewniło sobie i swoim dzieciom dostatnią przyszłość i cieszą się szacunkiem wśród współobywateli. Podkreślić również należy, że chociaż od likwidacji osiedla minęło kilkadziesiąt lat byli mieszkańcy uchodźczego osiedla nadal stanowią jedną "wielką rodzinę". Doskonale władają językiem polskim, czynnie uczestniczą w życiu polonijnym.
Janusz Wróbel
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama