Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 12 grudnia 2025 11:43
Reklama KD Market

Jamestown - Nowa Polska XIV

Rzeczywiście, już nazajutrz Jan zauważył poncho Namotocka i zagadnął go o symbol złamanej strzały... Chłopiec nie był jednak skory do udzielania wyjaśnień. Jan wyciągał z niego zdanie po zdaniu, szczegół po szczególe... Potem obdarował go trzema sznurami paciorków i dopiero wtedy Namotock powiedział kilka zdań.

Bogdan wyraźnie zatrwożył się na myśl, że Amonuje jest córką czarownika i sama szkoli się w tym rzemiośle... Zbyszko nawet zdobył się na żart, że z pewnością rzuciła na niego urok.... I teraz będzie musiał znaleźć sposób, by go odczynić... Janowi nie było jednak do śmiechu. On naprawdę bał się duchów, a ludzie mocy wzbudzali w nim lęk przed nieznanym, przed czymś, czemu nie będzie mógł zapobiec...

Jurko Mata miał na to swoje sposoby. Natychmiast przeżegnał się i odmówił litanię do świętego Rocha, który był patronem jego rodzinnej wioski w Prusach... Na koniec dał jeszcze radę Janowi.

- Kto z Bogiem i to i Bóg z nim... I może się uciec pod jego opiekę w każdych okolicznościach...
Bogdan tylko machnął ręką. Narysował na śniegu znak złamanej strzały i zamyślił się.

*

Odgłosy lasu i rąbanie siekier towarzyszyło im każdego dnia, bez ustanku. Czasami śniło się po nocach. Przewodniczący Smith, który często wyrażał im swoją sympatię, był jednakże konsekwentny, jeśli idzie o wyniki pracy. Angielscy szlachcice patrzyli mu na ręce szczególnie uważnie po tym, jak wydał Polakom zezwolenie na uruchomienie huty szkła. Lordowie czuwali, czy wytop szkła nie odbywa się kosztem produkcji drzewnej. Smith pilnował, by nie mieli argumentów. A już po kątach zaczęto przebąkiwać, że Polacy prowadzą handel z tubylcami na własną rękę i dzieje się to kosztem wspólnoty ludzi z fortu... Plotki podsycał Ratcliffe, który nie cierpiał ani Smitha, ani Polaków, a miał swoich popleczników w forcie. Byli to ludzie, których głos liczył się w Londynie. Wiedział więc, że urabiając ich opinie, wpływa na zdanie szefów Kompanii Wirgińskiej w Londynie i prędzej czy później odbije się to echem także na dworze Jakuba I.

Na wyrębisku praca posuwała się swoim tempem. Rywalizacja między Polakami a Niemcami trwała nadal, ale nie była już tak intensywna, jak na początku. Pewnie wynikało to z faktu, że razem z nimi pracowali teraz także Anglicy, Szkoci, Walijczycy i Flamandowie. Poza tym niektóre zadania wymagały wspólnego wysiłku i wszelki partykularyzm wpływałby na obniżenie tempa pracy. Na tym zaś nikomu nie zależało. Czuwał nad tym zresztą sam gubernator, bowiem każdy przestój, zwolnienie tempa, było obserwowane i bacznie odnotowywane przez Ratcliffe'a i jego popleczników.

Tego dnia Jurko Mata nie miał jakoś szczęścia w robocie. Nie przykładał się i już Niemcy zaczęli o nim głośno wymieniać uwagi. Słysząc to Bogdan, wziął Matę na stronę...

- Coś widzę, Jurko, że robota jakoś ci dziś nie służy...
- A to niby czemu?
- Przecie widać gołym okiem, ileś urąbał. Południe dawno minęło, a u ciebie dopiero jeden pień zwalony...
- Zmęczony jestem...
- A ja myślę, żeś ty skacowany... Całą noc chorowałeś... Bo pijesz grzałkę z Niemcami...
- Dyć od razu... wielkie mi napijanie...
- Wielkie, nie wielkie... Ale na drugi dzień w pracy jesteś do niczego... My musimy za ciebie pracować...
- Ja za Zbyszka, co huty pilnuje też nie raz stawałem... A nie wypominam...
- I ja ci nie wypominam, ale coraz częściej kaca masz...
Podszedł do nich Stefański.
- Jurko, bo już dawno miałem cię zapytać... - rzekł. - Paciorków doliczyć się nie mogę... Ile jest po wytopie, a ile mamy na wymianę z tubylcami... A ostatnio widziałem u Niemców kosze kukurydzy... I Indianie twierdzą, że z Niemcami też robią interesy...
Jan spojrzał najpierw na Zbyszka, a potem ostro natarł na Matę...
- Gadaj zaraz... Dawałeś Niemcom nasze paciorki?
Ten zmieszał się.
- Dyć... od razu dawałem... Czasem zamieniałem... na gorzałkę...
Stefański aż złapał się za głowę.
- No masz ci!
Mata jednak nie oddał łatwo pola. Stawał przy swoim.
- Ale jak gorzałkę do huty nosiłem, toście nic nie mówili, ino chwacko popijali... A teraz wielkie larum... Niewiele gorzałki było, i niewiele paciorków... A teraz oni sami z tubylcami gorzałką handlują... Sami robią wespół z doktorem Bohunem, i sami handlują...
Bogdan aż krzyknął.
- Toż to czysta zdrada! Powinienem ci w łeb strzelić z krócicy...
Mata stanął odważnie.
- Ino popróbuj...
Rozdzielił ich Stefański.
- Spokojnie! Lepiej weź się do roboty... Więcej z tego pożytku będzie, niż z twojego handlowania i picia...
Sadowski, którego zwabił krzyk zasępił się.
- Kto by pomyślał... Modli się taki przed każdym posiłkiem, a wynosi chyłkiem szklane paciorki...
W oczach Maty pojawiła się wściekłość. Zdawało się, że rzuci się na Staszka, ale powstrzymało go groźne spojrzenie Jana.
- Nie miałem... złych... intencji - bąknął. - Przynosiłem gorzałkę, bom chciał wam przyjemność zrobić, a co tam... te parę sznurków paciorków... Chyba były warte uciechy?
Jan Bogdan popatrzył na Stefańskiego. Rozumieli się bez słów. Teraz chodziło, by zrozumiał to także Mata.
- Jurko... Nie o to chodzi... - rzekł Jan. - My tu wszyscy obstajemy za Nową Polską... Ty takoż... Wiele razy to sam mówiłeś... I wszystko co osłabia nas, naszą siłę i zasoby, oddala nas od Nowej Polski... Sprawia, że dłużej będziem u obcych i na obcym... Pojmujesz to?
Jurko popatrzył niechętnie na towarzyszy.
- Pojmuję...
- Chciałbym... abyśmy wszyscy mieli na uwadze najpierw wspólne dobro, a dopiero potem doraźne przyjemności... To tyczy nas wszystkich, czterech, jak tu stoimy...

*

Do komnaty weszła Johanna... Spojrzała na kominek, w którym dogasało.
- Długo ojciec będzie jeszcze dziś pisał?
- Jeszcze trochę...
- Dołożyć drzewa?
- Dołóż, dziecko... I wina przynieś...
- Mama będzie krzywo patrzeć...
- Tak przynieś, aby nie widziała..
- Ale ojciec wie, że wino na mu na zdrowie nie idzie... Potem znów kłopoty być mogą...
- Dobry humor jest, ochota, to i kłopotów nie będzie. A chcę jeszcze dziś trochę popisać, więc na rozgrzewkę przyda się coś w kielichu...
- Oj, tato... Żebyśmy tylko potem medyka wołać nie musieli...
- Nie martw się Johasiu... Dołóż ze dwa polana i przynieś jeszcze grzańca... A potem się kładź, bo już późno...
- A tatko, kiedy będzie spał?
- W moim wieku już tak wiele snu nie potrzeba... Zdążę się wyspać, inaczej z wami, młodymi...
- Tatko wie, że ja już nie taka młoda... Trzydzieści roków, jak z bicza trzasło...
- To już tyle lat... Aż wierzyć się nie chce...
- Co się tatko dziwi... Czas mija... Jak z Wirginii wróciliśmy to miałam dziesięć lat... A jeszcze dwadzieścia minęło, jak obszył... I męża zdążyłam pochować i dziecko...
- Dalej młódka jesteś... I jeszcze wszystko co najważniejsze przed tobą...
- Takie gadanie, a kto by wdowę chciał?
- Jeszcze zechce, zobaczysz...
- Jeszcze dawniej, to do tatki przypływały statki z Wirginii, to i niejeden gładki kawaler mógł się trafić, a teraz?
- Ja już wiem, co tobie po głowie chodzi... Maćko.
- A tam... Co tatko wie...
- Swoje wiem...
Stefański uśmiechnął się do swoich myśli... Bo przed oczami zobaczył swoją maleńką Johasię, jak miała dziewięć lat, gdy wesoło hasała w okolicznych zaroślach i lasach z Maćkiem Gramzów, co niewiele od niej był starszy. A jedno bez drugiego żyć nie mogło. I oboje wiele łez wylali, gdy im się rok później żegnać przyszło. A Johasia długo jeszcze Maćka miała w głowie, nawet jak za mąż iść miała, to jeszcze w przeddzień zaślubin na nabrzeże wyszła, patrząc daleko na zachód, czy może jaki okręt z Wirginii nie przypłynie przywożąc jej Maćka...
- Johasiu... Popatrz na mnie... Lat mam od ciebie więcej o trzydzieści z górką, a jeszcze się życiem cieszyć potrafię... Cierpliwości, to co ma życie przynieść, przyniesie... Zobaczysz...
- Tak patrzę, od tylu lat i jakoś zobaczyć nie mogę...
Stefański wziął jej dłoń i delikatnie ścisnął.
- Jeszcze niejeden okręt przypłynie. Nie tylko z Wirginii, także z Anglii, z Polski...
- Oj, tatko... Wiesz, że nie o to chodzi, bo i tutaj mężczyzn nie brakuje...
- Przynieś no tego wina...
- Idę...
Gdy wyszła, ponownie wziął pióro... Uśmiechnął się do swoich myśli, które popłynęły do dawnych wydarzeń...
*
Mata właśnie mozolił się z wielkim pniem, od którego nie chciała odejść świeża kora. Podszedł do niego Fritz...
- Hej, Jurko... Przyjdziesz dziś do nas po robocie?
Mata rozejrzał się niepewnie, czy któryś z kolegów nie usłyszy rozmowy.
- Nie wiem... Nie za dobrze się czuję... Odpocząłbym...
- Mamy trochę gorzałki - nalegał Fritz. - Ona postawi cię na nogi...
- Eeee... Nie... Dziś nie...
- Jak chcesz...
- W sobotę może przyjdę, po robocie...
- A do soboty to już chyba nic nie zostanie...
- Co poradzę?
- Rób jak chcesz... Ale grzybki byś przyniósł, bo trzeba nam nową porcję zacieru postawić na gorzałkę...
Jurko rozejrzał się, czy ktoś nie usłyszy tej rozmowy.
- Dobra, idź już... Postaram się znaleźć grzybki, ale nie dziś...
Niemiec odszedł, a chwilę po tym przy Jurku pojawił się Jan.
- Słyszałem...
Mata wzruszył ramionami.
- No i co?
- Nic... Tylko, że nie im będziesz grzybki nosił, a nam...
- A po co?
- Zbyszko wytopi szklane balony, sami zaczniemy robić gorzałkę...
Mata ożywił się i na jego twarzy pojawił się niepewny uśmiech.
- Prawdę mówisz?
- Prawdę... Ale nie po to, żebyś chlał na umór, tylko żeby nią handlować...
- Z Niemcami?
- I z nimi, i z Anglikami... i z tubylcami...
- To mi się widzi... Bo i pewnikiem dla nas wystarczy...

*

Jan nie ufał Fritzowi Ritterowi. Było w nim coś, czego nie mógł zaakceptować. Niby chłop robotny był, jak mało który i znający się na rzeczy, ale często bywał opryskliwy, patrzył spode łba, jakby miał o coś pretensje do całego świata. I to nie wiadomo o co... A potem zapijał się do nieprzytomności, choć nazajutrz stawał do pracy, bez opóźnienia i sprawiał się jak należy, z niezwykłą zaciętością ciosając kolejne pnie...

Na jego stosunek do świata miała wpływ rodzinna historia. Jego dziad, ubogi rycerz, który chętniej zajmował się rozbojami na gościńcach niż rycerskimi wyzwaniami, przystał przed laty do anabaptystów. Brał nawet udział w obronie Manster. Kiedy miasto padło, został pozbawiony głowy, a jego rodzina nędznych resztek majątku. Ojciec Fritza i on sam brali z niego przykład, głównie jeśli chodzi o skłonność do rozbojów. W końcu dla Fritza okazało się trochę za ciasno w Rzeszy i dlatego zaszył się w lesie. Tam zajął się robotami drzewnymi i dość dobrze poznał ten fach. Gdy i w lesie dopadła go przeszłość, postanowił zgłosić się na wyjazd do Wirginii, licząc, że w ten sposób uniesie cało głowę...

Gdzieś w głębi tkwiły w nim dalekie echa anabaptystycznych przekonań dziada, co sprowadzało głównie do serdecznej nienawiści do papistów i istniejącej struktury społecznej w osobach arystokracji, szlachty i wszelkiego autoramentu kleru. Był to człowiek dość ponury, niechętny ludziom i światu. Czasami przebiegły i sprytny, a także bezwzględny. Mieli okazję przekonać się o tym dwaj jego pozostali rodacy, którzy bez specjalnych oporów uznali przywództwo Fritza. Może dlatego, że trochę się go bali.

Mimo przekonań, Fritz dla doraźnych korzyści był w stanie utrzymywać kontakty z zagorzałymi katolikami, jakimi byli Jurko Mata i doktor Bohun. U niego w ziemiance praktykowali proceder pędzenia kukurydzianki, która należała do rarytasów, gdyż coraz trudniej było zdobyć ziarno. Wszyscy trzej świetnie się porozumiewali po niemiecku. Łącząc siły i zdolności, potrafili wyprodukować do galona gorzałki na tydzień. Późniejsze kłopoty z ziarnem sprawiły, że przerwy w produkcji trwały coraz dłużej. A wyglądało na to, że ten interes mógł być najbardziej dochodowy w Wirginii, bo ochotę mieli i biali i tubylcy... Doszło do tego, że Indianie handlowali z Fritzem, wymieniając ziarno na gorzałkę. Dzięki temu i Niemcy i doktor Bohun nie doznali głodu. Ale w forcie sytuacja była dramatyczna. Na głód nałożyła się kolejna zaraza... A ludzie dostali amoku. Zamiast polować, łowić ryby... szukali złota! Kopali grunt i przepłukiwali go w na pół zamarzniętym strumieniu. Gdy ktoś próbował im uświadomić, że w tej sytuacji, nawet gdyby znaleźli drogocenne bryłki, nie kupią za nie żywności, próbowano go zlinczować...

Zniechęcenie, rozpacz i beznadziejne położenie powodowały utarczki między osadnikami. Dwóch szlachciców, mimo wyraźnego zakazu gubernatora Smitha, stanęło do pojedynku na rapiery, o to, który to dzień tygodnia. Jeden twierdził, że środa, drugi, że czwartek... Od pchnięcia w pierś padł sir William Dowman, który przybył do Wirginii z pierwszym transportem, ponad półtora roku wcześniej. Nie dowiedział się, że był to piątek.

Zaraza wyrównała wszelkie nierówności urodzenia... Praca doktora Bohuna ograniczyła się w końcu do stwierdzania zgonów. Nie miał żadnych środków, by ulżyć chorym w cierpieniach, nie mówiąc już o tym by leczyć zarazę, ani jej zapobiegać. Odchodzili jeden za drugim i tylko pastor Whitaker miał ręce pełne roboty.

W końcu w forcie nie było już nic na wymianę. Anglikom groziła śmierć głodowa... Wszystkie przedmioty i narzędzia, także naczynia, które przywiózł Newport, zostały już wymienione na ziarno. Głód w forcie spowodował, że Anglicy zaczęli patrzeć na Polaków z zazdrością. Nastały trzaskające mrozy i zaprzestano pracy na wyrębisku. Polacy teraz całe dnie i noce spędzali w hucie. Zakutani w skóry i futra grzali się przy ogniu. Zwyczajowo jeden czuwał, by płomień nie wygasł.

Tej nocy akurat ognia pod piecem pilnował Jurko Mata...
Podłożył drzewo. Objęły je iskry i początkowo nie usłyszał szeptów i trzasku gałązek łamanych pod butami... Okrył się indiańskim kocem i przymknął oczy, gdy gdzieś blisko rozległ się trzask gałązki... To nie mogło być zwierzę, to musiał być człowiek...

- A kto tam lezie po nocy? - krzyknął.
W odpowiedzi usłyszał tylko szczęk rynsztunku i okrzyki... Nie zastanawiał się. Donośnym, ile sił w gardle, okrzykiem postawił na nogi pozostałych Polaków.
- Napad! Stawajcie do szabel!
O dziwo, nie musiał ich długo budzić, stanęli gotowi... I wtedy zaczęła się kotłowanina, w ciemnościach trudno było ocenić ilu jest napastników i jak uzbrojonych. Wiedzieli tylko jedno, to nie byli tubylcy, bo ci nie mieli rapierów... Ale mogli to być Hiszpanie z południa lub Francuzi z północy... Wreszcie padł strzał z krócicy i zapadła cisza. Napastnikami byli Anglicy z fortu... Zbyszko wziął płonące polana, by oświetlić pole walki. Jeden z nich leżał twarz do ziemi. Stefański obrócił go twarzą do światła.
- Nie żyje - powiedział tylko. Zaraz też na miejscu pojawił się gubernator Smith, którego zwabił strzał i odgłosy walki.
- Co tu się stało?
Jan z pochodnią stanął naprzeciw niego.
- Napadli na nas, ci z fortu...
- Więcej światła... Daj pochodnię... - Smith popatrzył na obezwładnionych Anglików, których tymczasem powiązali Staszko i Jurko... Byli to przeważnie żołnierze i służący...
- No, proszę... - rzekł gubernator. - Rzezimieszki... zachciało się wam napadów...
Pierwszy odezwał się Hawkins, strażnik który tej nocy trzymał wartę w forcie. To on przepuścił napastników i sam do nich dołączył.
- A bo to, wielmożny panie gubernatorze - jąkał się - nie jedliśmy już od trzech dni, a u Polaków jeszcze sporo kukurydzy...
- To nie powód, by rabować!
Z ciemności wyłoniły się dwie postacie. Rozpoznali ich dopiero, gdy zbliżyli się do huty. Byli to sir Forrest i... kapitan Ratcliffe... Trudno było ocenić, czy pojawili się dopiero teraz, czy od dłuższego czasu obserwowali zajście. Szybko wyjaśnił to Forrest, z którego słów wynikało, że byli tu od dawna, może nawet inspirowali napad...
- Ależ, mości gubernatorze... Oni zabili pana Levercrafta! Ten tu - wskazał na Bogdana - z krócicy w samą twarz mu wypalił...
- Strzeliłeś?
- Strzeliłem... W ciemności nie wiedziałem kto on... Nie przedstawił się...
- Bezczelność... - syknął Ratcliffe.
Dalsza dyskusja toczyła się już w szałasie Smitha w forcie. Napastnicy zostali odtransportowani pod strażą do trójkąta palisady i wtrąceni do ziemianki spełniającej rolę fortecznego aresztu. Tymczasem u Smitha siedział Ratcliffe i pełen pretensji perorował.
- Ci Polacy, mości gubernatorze, pozwalają sobie na zbyt wiele... Zamordowali sir Levercrafta! To niesłychane...
- Nie gorączkuj się, waść... A po co imć Levercraft skradał się do nich po nocy?
- Wszak Polacy nabyli to jadło na własną rękę... Potajemnie... I nie podzielili się. O ile mi wiadomo, kukurydza nie trafiła do wspólnego podziału, a karta koloni jasno stanowi, że panuje sprawiedliwy podział wszelkiej żywności...
- Kukurydzę wymienili za paciorki, które sami wyprodukowali.
- To nie usprawiedliwienie... - Ratcliffe zacietrzewił się... - Każdy członek kolonii, zdobyte jadło i upolowaną zwierzynę, musi wsadzić do wspólnego kotła, czyż nie? - zaperzył się Ratcliffe.
- Ma pan rację, Ratcliffe... Ale z jednym zastrzeżeniem... Polacy nie są członkami kolonii, ani nawet Kompanii Londyńskiej... Są wynajętymi przez nas robotnikami... I w tym znaczeniu nie obowiązuje ich karta kolonii. Mogą sobie na własną rękę polować i robić co im się podoba ze swoją własnością, byle po godzinach pracy...
Ratcliffe z oburzenia aż uniósł się z kufra, na którym siedział.
- Ależ to niesłychany błąd... Przepisy są dziurawe... Oni się bogacą, a my, pełnoprawni członkowie Kompanii, umieramy z głodu! Żądam ukarania mordercy. Należy mu się stryczek!
Smith popatrzył na niego spod oka i uśmiechnął się lekceważąco. To on był panem sytuacji.
- Nie, panie Ratcliffe... Nic takiego...
- Ludzie będą przeciw nim...
- Nie sądzę... Rozumiem, że pan może być przeciw nim, ale ludzie rozumieją prawo i szanują je...
Tymczasem do wnętrza wszedł porucznik Percy i stuknął obcasami, co mogło być rodzajem wojskowego honoru, jaki należał się wyższemu rangą i stanowiskiem.
- Panie gubernatorze!
- Tak, poruczniku Percy?
- Raport poranny...
- Proszę...
- Dziś w nocy znów trzech zmarło od zarazy i głodu...
Smith jeszcze raz lekceważąco uśmiechnął się do Ratcliffe'a.
- A teraz przepraszam waści, ale obowiązki mnie wzywają...
- Niech pan pamięta, gubernatorze, społeczność kolonii żąda ukarania tego Polaka.
Smith zatrzymał się. Miał na końcu języka grube przekleństwo, ale nie chciał dać się ponieść przy Percym, bo to zawsze mogło być odczytane jako oznaka słabości. Powiedział więc spokojnie:
- Słuchaj waść... Ja odpowiadam za kolonię przed Kompanią w Londynie i ja będę decydował co tu się będzie działo. Jak powiesimy najlepszego robotnika, to waść staniesz do wyrębu i do wypalania potażu?
- Polacy są od tego...
- Sam pan więc rozstrzygnąłeś kwestię... A Londynowi, sir Levercraft... jest mniej ważny, niż drzewo masztowe, klepka, potaż, smoła i terpentyna... Wartości tysięcy funtów... Oni nie mają sentymentów, i pan też ich nie masz!
Ratcliffe czuł, że przegrał, chciał więc sprowokować Smitha.
- Sam nie wiem, czy waść kupczysz honorem i życiem szlachcica, czy z... jakichś niewiadomych przyczyn jesteś stronnikiem tych... niewolników...
Smith nie pozostał mu dłużny.
- Ratcliffe, chcesz mi zaimponować swoją, pożal się Boże, wątpliwą szlachetnością... czy głupotą?
- Kapitanie Smith, napiszę raport do Londynu...
- Słyszę to od miesięcy... Pisz waść, ale nie zatrzymuj mnie dłużej, bo obowiązki czekają...

*

Koło południa gubernator zjawił się na wyrębisku, gdzie jak co dzień pracowali Polacy...
- Janie, chodź ze mną na chwilę...
- Co się stało?
Odeszli kilkanaście kroków między drzewa, aby nie słyszeli ich inni... Tam Smith rzekł:
- Panowie szlachta żądają bym cię ukarał za morderstwo...
- Ale to nie było morderstwo... Działałem w obronie własnej... Broniliśmy się przed napastnikami...
- Wiem, dlatego nie dam się sprowokować. Pojedziesz ze mną na wyprawę... Jutro bierzemy dwie łodzie i wyprawimy się w górę rzeki po żywność. Kilku ludzi, ty i ja... Musimy zdobyć kukurydzę. A pod twoją nieobecność, może przestaną tak gardłować...
- Trochę kukurydzy pewnie poprawiłoby im humor...
- Tak... Tym bardziej, że racje żywnościowe są już głodowe. Dziś kazałem wydawać tylko chorym... A jutro nie dostanie nikt... Wyruszamy o świcie...
- Będę gotowy...

*

Wypłynęli przed świtem. Wiosłowali pod prąd. Jan przykładał się na równi z innymi. Nikt nie powiedział mu złego słowa na temat wczorajszych wydarzeń. Dwóch strażników, w tym przyłapany w nocy na gorącym uczynku Hawkins, patrzyło na niego niechętnie, ale tylko z początku. Później nikt nie dał mu odczuć niechęci. Trzy godziny później minęli pierwszą wioskę. Tubylcy nie mieli ziarna na wymianę. Wskazali im większą osadę w górze rzeki, gdzie mieścił się obóz wodza Powhatana. Biali znów zabrali się do wiosłowania, na którym upłynęły im kolejne cztery godziny. Po ceremonialnych powitaniach Indianie zgodzili się przystąpić do wymiany. Targowali się, i to wzbudziło zdziwienie białych. Do tej pory z góry zgadzali się na warunki narzucone przez przybyszów. Być może zrozumieli, że poprzednio dawali się wykorzystywać, a niewykluczone, że był to rozkaz Powhatana, którego jednak nie było w wiosce. Wizytował odległe osady i nie mógł go zmienić.
Właśnie Smith kończył negocjacje z jednym z naczelników osady.
- Pięć toporków, blaszane misy, dziesięć noży, belki... Cały worek ubrań i siedem kapeluszy... Za to tylko dwa buszle ziarna?
- To dużo - rzekł Indianin. - My sami głodujemy.
- Dla mnie mało... Mam wielu chorych. To nie starczy nawet na jeden dzień... Aby najedli się do syta...
- Nie możemy dać więcej... Sami nie mamy...
- Dodam wam płótna żaglowego...
Indianin pokręcił głową...
- Nie zapłacę wam za nie więcej niż cztery kosze kukurydzy...
- Niech i tak będzie... - Smith zgodził się, bo czuł, że nie ma innego wyjścia. Nie chciał wracać do wioski z pustymi łodziami... Gdy dobili targu, żołnierze zaczęli nosić z łodzi towary...
Tymczasem Jan wypatrzył już z dala Amonuje. Nie chciał rzucać się w oczy, więc nie od razu do niej podszedł. Uśmiechnął się. Zauważyła to, bo spłoniła się i dopiero po dłuższej chwili odpowiedziała tym samym. Chwilę później, gdy w najlepsze trwała wymiana, znalazł się blisko niej, w zaroślach za chatami...
Nie znał wielu słów indiańskich, ale tych kilkanaście, które zdołał już poznać pomogło im w nawiązaniu prostej rozmowy.
- Amonuje?
- Pamiętasz mnie?
- Jakże mógłbym cię zapomnieć?
- Jan... Myślałam o tobie....
- Mam coś dla ciebie...
Wyciągnął zawiniątko zza kaftana.
- Co to takiego?
- Koszula... Ubierz to... Może choć trochę uchroni cię przed zimnem...
- Na zimę mamy futra zwierząt... Ale ta... koszula... ładna...
- Weź, to dla ciebie...
Amonuje odłożyła futro i narzuciła ją na ramiona.
- Ładnie ci w niej...
- Podobam ci się?
- Bardzo...
Wtem, gdzieś niedaleko zabrzmiał huk wystrzałów, okrzyki, odgłosy walki... Amonuje popatrzyła na Jana wystraszona.
- Co to?
- Zaraz zobaczę...
Jan nie zdążył się ruszyć, gdy obok nich pojawił się Hawkins z dymiącym pistoletem w ręku.
- A tu co? Zalecasz się, Polaczku, do tej indiańskiej szmaty? Nie wiesz, jak ją brać? Zaraz ci pokażę...
- Hola, człowieku... Nie tak prędko!
- A co, przeszkodzisz mi?
- Owszem...
- Bronisz Indianki? Czyś ty zwariował?
Bogdan wyciągnął swoją krócicę i wymierzył lufę prosto w pierś napastnika.
- Ani kroku, bo strzelam...
Ten zlekceważył ostrzeżenie.
- Nie zrobisz tego!
- Ostrzegam!
Dwa strzały padły jeden po drugim... Obaj mężczyźni osunęli się na ziemię. Amonuje zdążyła tylko jęknąć. Gdy opadł dym, zawołała:
- Janie, Janie, co z tobą?
- W porządku, ale on... nie żyje...
Jan pozbierał się z widocznym trudem. Bolała go pierś. Nie mógł złapać oddechu. Jakby ktoś zdzielił go toporkiem. Spod koszuli sączyła się krew. Popatrzył na klamrę naramiennego pasa. To w nią ugodziła kula, która ześlizgnęła się i rykoszetem poleciała dalej... Klamra była wgięta i właściwie nie nadawała się do dalszego użytku. Uratowała mu życie.
Nadbiegł zdyszany Smith...
- Janie... Coś ty zrobił? - wskazał na leżącego Hawkinsa.
- Rzucił się na nią... - wskazał na leżącą Amonuje. - Musiałem jej bronić...
Bogdan dostrzegł krew na ramieniu dziewczyny.
- Amonuje, co ci jest?
- Nic, nic...
- Skąd ta krew?
- To nic, tylko drasnął ramię...
- Daj, zobaczę...
Z ramienia dziewczyny sączyła się krew. Zdążył tylko sprawdzić, że przeszła po wierzchu, nie naruszając kości.
- Muszę cię opatrzyć...
- Nie tutaj, bo zabiją nas, albo twoi albo od moi...
Smith zobaczył nadbiegających tubylców uzbrojonych w łuki i tomahawki. Biegli od strony płonących zabudowań.
- Janie, wycofujemy się do łodzi! Nasi ładują już ziarno...
- Skąd ten ogień?
- Musieliśmy! Inaczej nie daliby ziarna... Wycofujemy się! Natychmiast!
- Amonuje... Gdzie jest twój dom?
- Tam, na lewo... Za tymi zaroślami...
- Dobrze...
Wziął ją na ręce.
- Nie, zostaw mnie, jestem za ciężka...
- Ty? Nie żartuj... Lżejsza niż piórko... Tutaj? - pokazał kierunek brodą.
- Tak... Zostaw mnie...
Po kilku krokach stanął mu na drodze rosły tubylec. W pierwszej chwili Jan nie rozpoznał go. Był to Korach.
- Ktoś ty?
- Jan Bogdan... Ona ranna...
- Widzę... Coś jej uczynił?
- Uratowałem ją...
Dziewczyna odezwała się słabym głosem.
- Ojcze, on mnie uratował przed innym białym...
- Co ty masz na sobie?
- To koszula, podarek od niego.
Bogdan ułożył dziewczynę na ziemi.
- Muszę już iść, proszę jej strzec...
- Nie twoja w tym głowa...
- Żegnaj, Amonuje...
- Do zobaczenia, Janie...
- Korach zabierze moją córkę do domu... Tam zajmie się jej ranami.
Amonuje patrzyła, jak Jan schodzi do koryta rzeki, gdzie przy oblodzonych brzegach cumowały dwie łodzie wypełnione ziarnem po brzegi. Trzeba było je spokojnie prowadzić po rwącym nurcie, by nie stracić ładunku... Nie wiedziała, kiedy teraz go zobaczy... Jeszcze widziała jego pochyloną sylwetkę, gdy wsiadał do łodzi, a już czuła, że jej duch chciałby być blisko tego białego...
Korach wziął ją na ręce i wkrótce byli już w jego hoganie.

*

Mimo, iż płynęli z prądem, Smith nakazał intensywne wiosłowanie. Chciał jak najszybciej oddalić się od płonącej wioski. Czyżby obawiał się pogoni?
Jan nie nadawał się do wiosłowania, wciąż był osłabiony od uderzenia kuli. Usiadł przy sterze na tyle łodzi. Tam mógł spokojnie porozmawiać ze Smithem. Ich głosy tłumiło wiosłowanie, plusk wody, miarowe oddechy i stękanie wioślarzy przy wysiłku.
- Zabiłeś mojego człowieka - szepnął Smith.
- On pierwszy wyciągnął broń. Nastawał na jej cześć...
- Jak to udowodnisz?
- Ona może potwierdzić...
- Kto uwierzy Indiance?
- Ty, gubernatorze...
- Janie... Ciąży na tobie już jeden zarzut zabójstwa...
- W obronie własnej...
- Załóżmy, a teraz drugi...
- W obronie czci dziewczyny...
Z drugiej części łodzi dał się słyszeć krzyk drugiego strażnika.
- Gubernatorze, gdzie Hawkins?
- Wiosłujcie co sił...
- Nie czekamy na niego?
Smith zmył w ustach przekleństwo.
- Zabili go tubylcy... - rzekł wreszcie. - Padł od włóczni... Na moich oczach...
- Nie zabierzemy ciała?
- Już za późno... Jeśli wrócimy, przywitają nas strzały...
- Biedny Hawkins...
- Nie taki biedny... - rzucił Bogdan. - Jakby nie chciał zgwałcić dziewczyny, pewnie by jeszcze żył...
- Jakbyśmy nie podpalili im magazynu z kukurydzą... - zadrwił jeden z wioślarzy w forcie pełniący funkcję wartownika. - I w ogóle jakbyśmy na nich nie napadli... To w ogóle... wszyscy byliby kontenci...
- Strażniku, do wioseł... Nikt was nie pyta o zdanie...
- Rozkaz, gubernatorze...

*

Paspahegh widział jak w pośpiechu odpływali. Nie miał za co ich lubić i podziwiać. Zachowali się jak tchórze. Wykorzystali siłę swoich muszkietów i bezwzględność, która pozwoliła im podłożyć ogień pod magazyny z kukurydzą...
Wojownik wszedł do chaty Koracha i usiadł przy leżącej na posłaniu Amonuje. Miała zamknięte oczy, lekko drżały jej usta. Rana jednak bolała. Wkrótce Korach podał jej wywar z ziół. Wypiła chciwie i chwilę później na jej twarzy pojawił się spokój.
- Nie boli?
- Już nie...
- Amonuje, powiedz mi...
- Ten biały stanął w mojej obronie i strzelił do niego...
- Zabił go swoim ognistym kijem?
- Tak było...
- A co to jest to białe, co masz na sobie?
- Oni nazywają to koszulami...
- Zdejmij to... Nie przystoi, by indiańska dziewczyna nosiła ubrania białych...
- A paciorki sam nosisz...
- To co innego... A w tej koszuli jest duch białych... Jeśli będziesz ją nosiła to ten duch przejdzie do twojego wnętrza... zaczniesz myśleć jak oni, potem nas... podpalać i... rabować...
Amonuje westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Nie przesadzaj...
Z głębi hoganu odezwał się Horach.
- Kto wie... Może Paspahegh ma rację...
- Jeśli chcecie... - W głosie Amonuje słychać wahanie. - Dobrze, nie będę tego nosić...
- Ten biały... jakie jest jego imię?
- Jan...
Amonuje usnęła po zażyciu ziół. Korach spojrzał na Paspahegha.
- Co zamierzasz?
- Chciał mi zabrać dziewczynę Amonuje... A przecież ona jest mnie przeznaczona... Muszę go zabić!
Mężczyźni wyszli przed hogan.
- Wiesz, że ona jest... inna - rzekł czarownik Paspaheghowi... - W jej żyłach płynie biała krew...
- Ale ona o tym nie pamięta...
- Zew krwi... zrobił już swoje, a jeśli jeszcze nie, odezwie się w swoim czasie... Ona nie musi pamiętać, by czuć... Amonuje może nie być dobrą squaw dla wojownika i wodza.
- Dlaczego tak sądzisz Karochu?
- Nie wiemy czy we krwi białych nie mieszkają demony...
- Nie... Nie wiemy...
- Tego nikt nie wie na pewno... Ale wykluczyć nie można...
- Przecież możesz zapytać duchów jej białych przodków we śnie...
- Mogę... Ale nie wiem, czy dostanę odpowiedź...
- Spróbuj... Wtedy będę wiedział, czy Amonuje może być dobrą squaw dla wodza...

Paspahegh oddalił się do swojego Hoganu. Ułożył się na legowisku, podsycił ogień i owinął się kocem. Amonuje wybrał już kilka lat temu, gdy była małą dziewczynką. W wiosce była swego czasu sensacją. Przybyła ze swoją matką Anuaną po śmierci swojego mężczyzny. Anuana była siostrą Ketary, kobiety czarownika Koracha. Gdy jej mężczyzna umarł z ran, jakie wyniósł z walki z niedźwiedziem, wzięła córeczkę na ręce i udała się do wioski, w której mieszkała jej siostra. Odwiecznym zwyczajem czarownik przygarnął obie, a wkrótce poślubił Anuanę, jako swoją trzecią żonę. Amonuje stała się jego wychowanicą. Dorastała wśród innych dziewcząt w wiosce. Miała taką samą owalną twarz, tak samo granatowe długie proste włosy, tak samo śmiała się i płakała. Jedyne, co różniło ją od innych indiańskich dzieci był kolor oczu. Były... niebieskie.

Długo trwało nim Paspahegh dowiedział się co było tego przyczyną. Mężczyzną Anuany był... biały. Dwadzieścia lat wcześniej za wielkimi rozlewiskami, o kilkanaście dni drogi od ich terenów łowieckich na południe pojawiło się piędziesięciu białych mężczyzn. Przypłynęli zza morza na wielkim kanu pod kwadratowymi żaglami, ale ich okręt rozbił się, nie mogli więc wrócić tam skąd przybyli. Wielu z nich szybko zginęło nie umiejąc przystosować się do nowych warunków życia, inni zostali przygarnięci przez tubylców. Niektórzy znaleźli sobie kobiety, rozpoczęli wspólne życie. Jednym z nich był ojciec Amonuje. Anuana mówiła na niego Richard z Roanoke... Zginął, gdy córeczka miała dwa lata...

W ciągu kolejnych dni Paspahegh odwiedzał regularnie Amonuje. Rana okazała się niegroźna. Gorączka szybko opadła i ramię, solidnie opatrzone, miało się już lepiej. Istniała nadzieja, że z czasem wróci do pełnej sprawności. Podczas tych wizyt dziewczyna okazywała mu nie tylko powściągliwość, ale wręcz obojętność. Młody wódz nie przejmował się tym za bardzo.

Indiańskie dziewczyny nie miały w zwyczaju zbyt gorliwego okazywania uczuć. Któregoś dnia, przy jej posłaniu zastał Mysuer, starą heyoka, która była nauczycielką Amonuje i jej powierniczką. Dała mu do zrozumienia, że w sercu dziewczyny zamieszkał duch białego. Pewności nabrał, gdy zobaczył, z jaką pieczołowitością reperowała rozdartą i pokrwawioną koszulę od Bogdana. Ten biały ukradł serce jego ukochanej! Paspahegh postanowił stanąć do walki z nim i albo go zabić, albo samemu polec. Cała wioska uważała, że Amonuje należy do niego. Nie zniósłby plamy na swoim honorze wojownika, gdyby pojął ją inny mężczyzna.

Andrzej Dudziński
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama