Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
niedziela, 18 maja 2025 09:50
Reklama KD Market

Operacja „Żelazo”

Operacja „Żelazo”
(fot. Pixabay)

Na początku lat 60. biuro polityczne KC PZPR wydało tajną zgodę na podejmowanie przez wywiad specjalnych operacji – chodziło o zdobywanie środków na rozszerzenie i unowocześnianie działalności polskiego wywiadu. Oficerowie bezpieki dostali tym samym pozwolenie na wykonywanie operacji przestępczych, takich jak rabunki, napady i oszustwa. Wszystko to miał kontrolować pułkownik Mirosław Milewski, dyrektor tzw. Pierwszego Departamentu ministerstwa spraw wewnętrznych…

ReklamaUbezpieczenie zdrowotne dla seniorów Medicare

Braterska agentura

Rolę głównych wykonawców tej nowej, kontrowersyjnej polityki powierzono braciom Janowi i Mieczysławowi Janoszom, którzy działali wtedy w Hamburgu. Oficjalnie byli oni właścicielami restauracji „Orkan”, ale pracowali jako agenci SB i zajmowali się początkowo rozpracowywaniem środowiska polskich emigrantów. Jednak w ramach operacji „Żelazo” skala ich poczynań znacznie się zwiększyła, niestety w sensie kryminalnym.

Za beskidzkimi górami i lasami, w Świnnej koło Żywca, żyło w latach 50. trzech braci Janoszów: Mieczysław, Kazimierz i Jan. We wsi mówiono o nich, że są sprytni. Najstarszy z nich, Mieczysław, skończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i pracował przez pewien czas jako prokurator. Kazimierz był aktywistą komunistycznym i w 1951 roku prosto z wojska dostał skierowanie do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (UB), ale po roku uznano, że się do służby w wywiadzie nie nadaje. W związku z tym założył małą fabrykę szkła w Cieplicach, w której pracował ze swoim młodszym bratem, Janem.

W roku 1961 wszyscy bracia zapisali się na wycieczkę samochodową do Francji organizowaną przez peerelowski PZMot. Kiedy wracali z tej wyprawy, uciekli do obozu dla uchodźców w Zirndorfie w RFN. W Niemczech złożyli podania o przyznanie im azylu politycznego. Kazimierz i Jan azyl dostali, w zasadzie z nieznanych powodów, natomiast Mieczysław spotkał się z odmową i wyjechał do Genewy. Tam nawiązał kontakt z SB i ostatecznie wrócił do Hamburga, gdzie jego bracia otworzyli nocny klub w dość podejrzanej dzielnicy. Wszyscy trzej dostali szpiegowskie ksywy: Mieczysław to „Majk”, Kazimierz to „Kamieja”, a Jan to „Konteja”.

Polski wywiad zlecił im początkowo werbowanie agentów na polskich statkach zacumowanych w hamburskim porcie. Mieli też identyfikować marynarzy, którzy zdecydowali się na współpracę z CIA. Warszawska centrala chwaliła ich za operatywność i dobre wyniki pracy. Jednak później sprawy się skomplikowały.

Napad i morderstwo

Janoszowie rozpoczęli działalność w polsko-jugosłowiańskim gangu. Rabowali kosztowności i organizowali napady na banki oraz sklepy jubilerskie, a wszystko to w ramach operacji „Żelazo”. W 1964 roku napadli na bank w miejscowości Reinbeck w północnej RFN. Doszło wtedy do wymiany strzałów, w wyniku czego jeden z braci zabił kasjera. O wydarzeniu tym pisała szeroko niemiecka prasa, ale mimo wydanych listów gończych i przybliżonego szkicu twarzy mordercy Janoszowie nie znaleźli się w gronie podejrzanych.

Jednak incydent ten spowodował, że ich tajna współpraca z polskim wywiadem na jakiś czas zamarła. Jan wyrobił sobie fałszywe dokumenty i drogą morską wrócił do Polski. Jego bracia pozostali w Niemczech, ale musieli zamknąć swoją restaurację.

Te dramatyczne wydarzenia spowodowały, iż pod koniec lat 60. wywiad PRL-u zasugerował bardziej bezpieczną działalność. Zdecydowano, że Kazimierz Janosz zgromadzi maksymalną ilość złota przez prowadzenie fikcyjnego biznesu, a następnie łup ten przewiezie do Polski. Janosz założył, wraz z niczego niepodejrzewającym barmanem w restauracji „Orka”, spółkę, która skupowała złoto, skórzane kurtki i inne drogie przedmioty z całego świata. Dokonywała transakcji z odroczonym terminem płatności – do 90 dni po otrzymaniu towaru. Magazyn bardzo szybko zaczął wypełniać się biżuterią, zegarkami, pierścionkami, kamieniami szlachetnymi, futrami, antykami, itd. Niektóre te przedmioty kupowane były bezpośrednio od złodziei i paserów.

Kazimierz stał się specem w branży jubilerskiej. Znany był z tego, że zawierał układy z handlowcami w tej branży. Zgadzali się oni na ukartowane włamania do ich sklepów, za co otrzymywali połowę „skradzionych” precjozów oraz odpowiednio wysokie odszkodowanie z towarzystw ubezpieczeniowych. Janosz posunął się też do kolejnego oszustwa w 1970 roku. Założył firmę importowo-eksportową z niemieckim jubilerem i w jego imieniu kupił kosztowności za 2 miliony marek.

Zapłata miała wpłynąć przelewem najwcześniej po tygodniu. Nim termin ten minął, oszust wyczyścił swe konto bankowe i za pośrednictwem opiekuna w MSW zwrócił się do władz polskich o zgodę na powrót do kraju bez kontroli na granicy. Ministrem spraw wewnętrznych był wówczas Franciszek Szlachcic, a kierownikiem Wydziału Administracyjnego KC (zajmującym się sprawami MSW) – Stanisław Kania. Na tym szczeblu uzgodniono, że za pomoc w przerzucie zgromadzonego w RFN majątku resort przejmie jego połowę.

Janosz, pod pretekstem konieczności odebrania nowej partii towaru, zlecił wspólnikowi wyjazd na drugi koniec kraju. Pozbył się go w ten sposób na kilka dni. Tyle czasu było mu potrzeba.

Wielki przerzut

Kiedy Niemiec wrócił do Hamburga, zorientował się, że zniknęło całe złoto, biżuteria, pieniądze z sejfu, drogie skórzane kurtki i inne luksusowe ubrania. Pozostały jedynie niezapłacone rachunki. Nie było też śladu po Janoszu. Większość „Żelaza” trafiła do PRL-u pociągiem. Skład pełen precjozów dojechał do Bytomia. Wszystko to odbyło się bez przeszkód, ponieważ wcześniej Janosz przekupił celników kolejowych. Resztę swojego skarbu Kazimierz przewiózł samochodem.

Wjechał do Polski z podstemplowanym przez celnika zaświadczeniem, że przewożone rzeczy stanowią mienie przesiedleńcze. Jego wyładowany złotem mercedes był tak przeciążony, że tuż za Odrą, w Słubicach, w samochodzie pękły resory. Oficer Departamentu I zabrał towar do Warszawy na Rakowiecką własnym transportem. Podobny los czekał bagaż, który dotarł do Bytomia. W obu przypadkach nie sporządzono żadnego protokołu przyjęcia towaru ani spisu przedmiotów.

Jeśli chodzi o transport kolejowy, trafił on najpierw na komendę wojewódzką Milicji Obywatelskiej w Katowicach. Łup oglądał tam sam pierwszy sekretarz KC PZPR, Edward Gierek. Przygotowano dla niego specjalną wystawę, rzekomo przymierzał nawet złote zegarki i bransoletki. Ostatecznie cała zdobycz trafiła do siedziby MSW przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Tam mocodawcy z bezpieki mieli rozliczyć się z wykonawcami zadania, czyli z braćmi Janoszami. Choć mieli oni zainkasować połowę wartości łupu, dostali tylko jedną trzecią, a w przypadku ładunku kolejowego musieli zadowolić się tylko skórzanymi kurtkami.

Kosztowności ze Szwecji

Kazimierz, który dokonał przerzutu, nie narzekał specjalnie, ponieważ w roku 1971 groził mu proces wytoczony przez jego niemieckiego wspólnika. Oszukany Niemiec wysłał do Polski swego adwokata, ale będący w zmowie z MSW prokurator zbył go i do procesu nigdy nie doszło. Janosz zabrał z Rakowieckiej tyle, ile mu dano i otworzył w Bielsku-Białej restaurację „Czerwony Kapturek”. Pod tą przykrywką nadal prowadził podejrzane interesy, m.in. nielegalny handel towarami z Niemiec. Władze patrzyły na to wszystko przez palce. W tak sprzyjających okolicznościach najstarszy z braci Janoszów postanowił powtórzyć sukces akcji „Żelazo” i zaproponował podobny przerzut ze Szwecji.

Chodziło o 80 kg złota i 3 kg brylantów. Kosztowności zostały „zdobyte” podczas napadu. Departament I zgodził się na tę akcję i nazwał ją „Żelazo II”. Wiceminister Mieczysław Milewski uzyskał wtedy zgodę sekretarza KC Stanisława Kani i premiera Piotra Jaroszewicza. Zachował się nawet meldunek oficera Departamentu I pisany dla szefa: „Nasz »Majk« przypłynie z towarem na promie Ystad-Świnoujście. Funkcjonariusze przejmujący towar występować będą pod obcą flagą. Będą zaopatrzeni w obce paszporty i samochody z obcą rejestracją. Miejsce przejęcia towaru – wynajęta willa na terenie województwa szczecińskiego. Tam też sprawdzenie jakości”.

Jednak operacja ta nie doszła do skutku z powodu wycofania się z niej szwedzkiego kontrahenta. Kolejne próby też zakończyły się fiaskiem. W 1978 roku Departament I zamknął operację „Żelazo”, a dokumenty zostały przekazane do archiwum. Uważa się, że Kazimierz Janosz przywiózł z Niemiec do Polski ok. 230 kg złota. Wartość pozostałych towarów jest niemożliwa do ustalenia.

Okradzeni złodzieje

Gdy tylko MSW przejęło kontrolę nad łupem z Niemiec, majątek ten po prostu się rozpłynął – prawdopodobnie został powtórnie zrabowany. W latach 70. w siedzibie resortu działał rzekomo specjalny sklepik ze skradzionymi wyrobami jubilerskimi. Zaufani ludzie – pracownicy MSW, członkowie partii i oficerowie – kupowali tam złoto za bezcen. Zdarzało się też, że podczas różnych imprez okolicznościowych towarzysze i towarzyszki dostawali w kopertach prezenty od PZPR-u, czyli złote zegarki i bransoletki.

Bracia Janoszowie zostali wystawieni do wiatru, ale mogli cieszyć się bezkarnością. Przez długi czas chroniła ich Służba Bezpieczeństwa. Dopiero w latach 80. Kazimierz Janosz został aresztowany za nielegalny handel wódką. Wtedy też znaleziono u niego część łupu. Wieść o tym, iż jego brat trafił do więzienia, zirytowała Mieczysława Janosza, który skontaktował się z ówczesnym szefem MSW, Czesławem Kiszczakiem, i przekazał mu liczne informacje na temat operacji „Żelazo”. Donos ten posłużył ministrowi do przeprowadzenia czystki w jego resorcie. Powołał wewnętrzną komisję, która miała ustalić, co się stało ze „zdobyczami” z Zachodu.

Zacieranie śladów

Jednak komisja niczego nie ustaliła, co nie mogło dziwić, ponieważ w ministerstwie pracowało wielu ludzi, którzy przywłaszczali sobie skradzione precjoza. By utrudniać dochodzenie, zacierano ślady, zasłaniano się niepamięcią, itd. Szef MSW z czasów operacji „Żelazo”, gen. Milewski, został w 1985 roku pozbawiony partyjnych stanowisk i usunięty z PZPR-u. Na tym wszelkie konsekwencje wobec niego się skończyły.

Funkcjonariusze uczestniczący w tej akcji dostali nagany partyjne. Nawet w III RP prokuratura okazała się wyjątkowo nieudolna w tropieniu afery „Żelazo”. Śledztwo szybko umorzono, podobno dlatego, że strona niemiecka nie przekazała żadnych akt. W rzeczywistości to polska prokuratura wykazała się zadziwiającą biernością.

Z zeznań generała Milewskiego przed Centralną Komisją Partyjną PZPR, która badała sprawę w 1985 roku, wynika, że skradzione przedmioty rzekomo zostały częściowo przywłaszczone przez przedstawicieli najwyższych władz PRL-u, np. Edwarda Gierka i jego żonę, Jana Szydlaka, Zdzisława Grudnia i innych. Przesłuchiwany Stanisław Kania przyznał, że już w 1971 roku wiedział, iż polski wywiad prowadził operację, w wyniku której uzyskano większe ilości złota. Nie pytał wówczas o szczegóły, bo „gdy mowa o przedsięwzięciach operacyjnych, nie wchodzi się w detale”. Komisji nie udało się ustalić, w czyje ręce dostały się najcenniejsze precjoza z łupu braci Janoszów. Nie natrafiono na żaden ślad tysięcy kamieni szlachetnych, m.in. brylantów i szmaragdów, ani też zaginionego złota.

Afera „Żelazo” wróciła na łamy polskich gazet 8 października 1990 roku w informacji o aresztowaniu Milewskiego i sześciu innych osób, w tym czterech wysokich rangą oficerów MSW. Zarzucono im przyjmowanie korzyści majątkowych o wielkiej wartości w okresie, gdy główny podejrzany był wiceministrem spraw wewnętrznych. Trzy tygodnie później sąd uchylił areszt wobec wszystkich podejrzanych. Stwierdzono, że wprawdzie istniało porozumienie przestępcze między braćmi Janoszami i funkcjonariuszami MSW co do przerzutu i późniejszego podziału złota, ale wszelkie czyny kryminalne dokonane w tamtych czasach uległy przedawnieniu.

Wszyscy trzej bracia Janosz dziś już nie żyją.

Krzysztof M. Kucharski

Reklama
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama