„Panie prezydencie, Ukraina nie ‘rozpoczęła’ tej wojny. Rosja rozpoczęła niesprowokowaną i brutalną inwazję, która pochłonęła setki tysięcy istnień ludzkich. Droga do Pokoju musi być zbudowana na Prawdzie” – to jeden z postów na należącym do Elona Muska serwisie X. Jego autorem jest Republikanin Mike Pence, amerykański wiceprezydent podczas pierwszej kadencji Donalda Trumpa, dziś jeden z wrogów publicznych zwolenników obecnego lokatora Białego Domu.
Czy żyjemy w nowym świecie postprawdy, erze dezinformacji, „alternatywnych” faktów, propagandy, deep fake’ów i bezczelnych kłamstw, czy jest to rzeczywistość, która nam towarzyszy od lat, a świat informacji jest tylko jednym z frontów uprawiania twardej polityki?
Powiedzenie, że pierwszą ofiarą wojny jest prawda, nie wzięło się znikąd. Dezinformacja i propaganda towarzyszyła ludzkości od zawsze. W XX wieku mistrzami w tej dziedzinie były m.in. nazistowskie Niemcy. Ale ZSRR nie pozostawał dłużny „walcząc o pokój” i „wyzwalając” narody na całym świecie. Ta narracja miała swoje kontynuacje. Na miesiące przed inwazją, prezydent Rosji Władimir Putin i inni rosyjscy urzędnicy wielokrotnie zaprzeczali planom inwazji na Ukrainę, nawet gdy Rosja koncentrowała wojska na granicy. Podobnym historycznym kłamstwem było zanegowanie Ukraińcom prawa do narodowej i państwowej tożsamości i hasła obrony rzekomo prześladowanej rosyjskojęzycznej ludności.
Ameryka też nie była święta. Przypomnijmy choćby poinformowanie Amerykanów, że iracki dyktator Saddam Husajn dysponuje bronią masowego rażenia, co dało pretekst do amerykańskiej inwazji na ten kraj. Później okazało się, że były to fałszywe twierdzenia.
Przeżywamy obecnie kolejny festiwal kreatywnego podejścia do prawdy i trzeba przyznać, że Donald Trump nie daje fact checkerom szans wcześniejszego udania się na emeryturę.
Po tym, jak amerykańscy i rosyjscy urzędnicy spotkali się w Arabii Saudyjskiej, aby omówić scenariusze zakończenia rosyjskiej wojny na Ukrainie, usłyszeliśmy wiele fałszywych i wprowadzających w błąd oświadczeń na temat konfliktu i prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. Nagle dowiedzieliśmy się z ust prezydenta USA, że to Ukraina „rozpoczęła” wojnę z Rosją, mówiąc, że kraj ten mógł zawrzeć „umowę” z większym sasiadem. W ten sposób agresor stał się ofiarą, a ofiara – agresorem.
Zostaliśmy też poczęstowani nieprawdą także na temat rozmiarów pomocy podatników dla Ukrainy. W ubiegłym tygodniu Trump trzy razy powiedział, że Waszyngton przekazał Kijowowi „350 miliardów dolarów” – prawie dwukrotnie więcej niż rzeczywista kwota pomocy dla tego kraju. Trump na dodatek błędnie powiedział, że USA dały „200 miliardów dolarów więcej niż Europa”. Twarde liczby mówią co innego. To Stary Kontynent wyprzedza Amerykę, a nie odwrotnie. Zgodnie z raportem Congressional Research Service, ostatnio zaktualizowanym 13 stycznia br. od 2022 roku Kongres przeznaczył około 174,2 miliarda dolarów na pomoc dla Ukrainy. Komitet ds. Odpowiedzialnego Budżetu Federalnego, grupa nadzoru budżetowego, podaje zbliżoną sumę 174,8 miliarda dolarów. Europejskie wsparcie jest niewiele większe, ale ciągle wyższe od amerykańskiego.
Trump nazwał też Zełenskiego „dyktatorem” i że zarzucił mu, że „odmawia” przeprowadzenia wyborów. Podał też wyssane z palca (a może wzięte z rosyjskiej propagandy) dane o rzekomym braku społecznego poparcia dla prezydenta Ukrainy. Tymczasem z powodu wojny kraj jest objęty stanem wojennym, podczas którego zgodnie z ukraińskim prawem nie można przeprowadzać wyborów. Zresztą trudno sobie takowe wyobrazić, biorąc pod uwagę, że jedna piąta terytorium kraju jest pod rosyjską okupacją, a miliony Ukraińców wciąż przebywają za granicą. Jest dokładnie odwrotnie – to w Rosji od ponad 20 lat nie przeprowadzono uczciwych wyborów, podczas gdy Zełenski może pochwalić się demokratycznym mandatem.
Komentarze Trumpa, w tym oskarżenia, że Ukraina rozpoczęła wojnę z Rosją, oraz gotowość do negocjacji z Rosją bez obecności przedstawicieli Kijowa zszokowały nie tylko Ukrainę. Szukając racjonalności w tych twierdzeniach, należy je zapewne traktować jako próbę znalezienia punktu wyjścia do podjęcia rozmów z Kremlem. Wszystko wskazuje na to, że odbędzie się to bez udziału Kijowa.
Minister propagandy III Rzeszy, Joseph Goebbels, twierdził, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Badania potwierdzają jego intuicję. Zjawisko to zaobserwowano także w laboratoriach psychologicznych i nazwano efektem iluzji prawdy. Problem w tym, że od czasów nazistowskich Niemiec możliwości szerzenia dezinformacji zwiększyły się w sposób niewyobrażalny. Tkwimy w bańkach informacyjnych (a może dezinformacyjnych?), do czego przyczyniają się także media społecznościowe. Nie ma w tym nic nowego. Ludzie w zasadzie czytają to, co chcą usłyszeć i przemilczają rzeczy, o których nie chcą słyszeć. A stało się to łatwiejsze, dzięki sile przebicia takich serwisów jak Facebook i Twitter.
Dezinformacja, wzmacniana przez sztuczną inteligencję, polaryzuje opinię publiczną, promuje ekstremizm i mowę nienawiści i zmniejsza zaufanie do naszych systemów wyborczych i sądownictwa, podkopując fundamenty demokracji. Szum informacyjny i wszechobecność fałszywych twierdzeń (nie tylko ze strony obecnej administracji) mogą służyć jako dowód na to, że żyjemy w świecie „postprawdy” – czyli w rzeczywistości, w której zniknęły wspólne, obiektywne standardy. W takich realiach politycy, prezydenta USA i najwyższych urzędników nie wyłączając, nie płacą politycznej ceny za swoje kłamstwa.
Już Niccolo Machiavelli stwierdził, że najwięksi sięgali po kłamstwo. Radził, że władcy powinni zrobić wszystko, aby utrzymać władzę, co może oznaczać „bycie wielkim obłudnikiem”. Jednak akceptując reguły rządzące dzisiejszym światem nie powinnyśmy zapominać o długofalowych konsekwencjach. Koncepcja wielkiego kłamstwa została wykorzystana przez nazistów do usprawiedliwienia prześladowań, a potem zagłady Żydów.
Jadę po bandzie? Niezupełnie. Proszę poczytać o tym, co pisano w Europie po konferencji w Monachium w 1938 roku. Przy okazji innej konferencji zorganizowanej niemal w przededniu 3. rocznicy agresji Rosji na Ukrainę (a nie odwrotnie), media sporo pisały na ten temat.
Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”.