Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 5 grudnia 2025 01:19
Reklama KD Market

Heroiny Powstania

To nie był czas generałów pochylonych nad sztabowymi mapami ani wielkich strategii rodzących się przy połyskliwych, mahoniowych stołach. To był czas krwi i gruzu. Czas, gdy warszawskie ulice krwawiły jak otwarte rany, a całe miasto rozdzierał jęk rannych, ognia, wybuchów i szrapneli. Barykady wznoszono w pośpiechu – z cegieł, materacy, drzwi wyrwanych z zawiasów, a niekiedy nawet z ciał poległych. To nie była wojna opisana w podręcznikach taktyki. To była desperacka walka o oddech, o każdy kawałek życia...
Heroiny Powstania
Patrol sanitarny Wojskowej Służby Kobiet

Autor: Wikipedia

Kobiety walczące 

W samym środku tego piekła – kobiety. Nie jako cichy cień mężczyzn, lecz jako ich równoprawne towarzyszki walki. Opatrywały rannych, przenosiły meldunki, amunicję, rzucały granaty. Czasem z pistoletem w dłoni, czasem z dzieckiem na plecach. Były sercem Powstania Warszawskiego. Jego sumieniem. Jego nieugiętym kręgosłupem. I jego bólem.

Na samym początku tej opowieści stoi jedna z najsłynniejszych – Krystyna Krahelska, ps. „Danuta”. Poetka, harcerka, sanitariuszka. Ta, której twarz wyrzeźbiła Ludwika Nitschowa w pomniku Syreny nad Wisłą. Ta, która śpiewała: „Hej, chłopcy, bagnet na broń! Długa droga, daleka przed nami…” – i została ciężko ranna, kiedy próbowała ratować postrzelonego kolegę. Zmarła nazajutrz – 2 sierpnia, na samym początku Powstania. W wieku 30 lat. Jej śmierć była zapowiedzią, że to zryw nie dla bohaterów z pomników, lecz dla tych, którzy umierają, zanim ktokolwiek zacznie ich sławić.

Krahelska nie była wyjątkiem. Była symbolem – dziewczyny, kobiety, która niosła życie, a oddała własne. Jej śmierć stała się proroctwem. Po niej przyszły setki innych. Bez nazwisk, bez pomników. Z rozmazanym błotem na twarzy i krwią pod paznokciami.

Obok niej – Anna Świrszczyńska, sanitariuszka, poetka, która przeżyła. Jej powstańcze wiersze są jękiem kobiecej duszy. Pisała o ranach, o dławionym krzyku, który nie mógł przebić się przez gruz. W jej wierszach nie ma patosu. Jest chłodna, bolesna relacja kogoś, kto amputował kończyny dzieciom, bez znieczulenia. Pisała: „Niosłam rannych. / Ich nogi zostawały w moich rękach”.

To nie poezja. To wyznanie sumienia.

 

Serce podziemnego miasta

Łączniczki. Ciche bohaterki, które przebiegały przez ostrzał, z torbą pełną meldunków, pod płaszczem skrywając granaty. Miały po czternaście, szesnaście, dziewiętnaście lat. Drobną posturę, szybkie nogi i odwagę większą niż niejeden dorosły żołnierz. Często jeszcze kilka miesięcy wcześniej siedziały w szkolnych ławkach. Mówiono o nich „gołębie”, ale to były gołębie z pazurami – zwinne, niezłomne, niebezpieczne. Kto raz widział jedną z nich przebiegającą przez Aleje Jerozolimskie – pod ogniem karabinów maszynowych, z rozwianymi włosami i spojrzeniem utkwionym w cel – ten nigdy ich nie zapomniał. 

Jedną z nich była „Inka” – Danuta Siedzikówna, choć jej wojenne ścieżki nie wiodły przez Warszawę. Była sanitariuszką Armii Krajowej. Miała zaledwie 17 lat, gdy została skazana na śmierć przez komunistyczny sąd. Przed egzekucją zdołała przekazać kartkę z krótkim zdaniem, które przeszło do historii: „Zachowałam się jak trzeba”. Trudno o bardziej poruszające epitafium. Jej ostatni list do babci jest jak cichy krzyk – jak rozpaczliwa modlitwa kogoś, kto wie, że już nie zdąży się pożegnać. Że ręka, którą chciałaby jeszcze raz uścisnąć, pozostanie poza zasięgiem.

Halina Grabowska „Zeta”, łączniczka batalionu „Parasol”, została schwytana przez Niemców. Gdy odmówiła współpracy, torturowano ją przez kilka dni w katowni przy Szucha. Miała 20 lat. Nikogo nie wydała. Zginęła z okrzykiem „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Jej ciała nigdy nie odnaleziono.

Wanda Traczyk-Stawska, ps. „Pączek”, była nie tylko łączniczką, ale i strzelcem. Przetrwała. Jeszcze jako 96-letnia kobieta przemawiała na ulicach Warszawy z ogniem w oczach. Jej głos – choć słabszy – nie utracił mocy, którą miała biegnąc przez barykady. „Bałam się. Bardzo się bałam. Ale miałam przysięgę i kolegów, których trzeba było ratować. Nie było wyboru” – powiedziała w jednym z udzielonych po wojnie wywiadów.

 

Broń w dłoni, dziecko w sercu

Kobiety w Powstaniu nie tylko opatrywały rannych i roznosiły meldunki. Tysiące z nich chwyciły za broń – nie z obowiązku, lecz z potrzeby serca i przekonania. W strukturach Armii Krajowej kobiety stanowiły niemal jedną czwartą wszystkich uczestników walk. W harcerskich batalionach „Zośka” i „Parasol”, a także w oddziałach „Kryska” i „Miotła”, walczyły ramię w ramię z mężczyznami – jako strzelcy, zwiadowczynie, saperki. Nie były tłem. Były żołnierzami. Przeskakiwały przez mury, przemykały się przez bramy, przeciskały się przez linie niemieckiego ognia. Uczyły się rzucać granatami, rozbrajać niewybuchy, obsługiwać broń. I walczyły – z okupantem, z głodem, z bólem i z własnym lękiem.

Halina Brzuszkiewicz, ps. „Halka”, miała 17 lat. W czasie jednej z akcji osłaniała odwrót oddziału. Trafiona w brzuch, zdołała jeszcze wypalić z pistoletu do zbliżającego się Niemca. Zmarła od ran dzień później. Jej ciało pochowano w kartonie po amunicji, pod podłogą piwnicy na Woli. Dopiero po wojnie odnaleziono ją i rozpoznano dzięki krzyżowi harcerskiemu zawieszonemu na szyi.

Irena Kulesza, ps. „Irena”, brała udział w walkach na Czerniakowie. Zginęła, osłaniając odwrót oddziału. Jej ciało przysypały gruzy. Miała 19 lat.

Helena Marusarzówna, narciarka, kurierka i sanitariuszka, schwytana przez Gestapo, była brutalnie torturowana i rozstrzelana. Nikogo nie wydała. Przed śmiercią, w liście pożegnalnym pisała: „Niech moja śmierć nie będzie daremna. Niech Polska żyje”.

Ich bohaterstwo nie było mniejsze od męskiego. Różnił się tylko sposób, w jaki historia o nich zapomniała.

 

Niewidzialne bohaterki

Jednak najboleśniejszym obrazem kobiecości w Powstaniu były matki. Te, które nie nosiły opasek AK. Nie miały pseudonimów, nie stały na warcie, nie strzelały. Ich bronią były ramiona, którymi tuliły konające dzieci. A polem – kuchnia, piwnica, kanał.

Maria Kownacka, autorka „Plastusiowego pamiętnika”, w czasie Powstania prowadziła kuchnię dla najmłodszych w Śródmieściu. Przeżyła bombardowania, ukrywała się z maluchami w piwnicach, znosiła z kanałów nieprzytomne dzieci. Po wojnie nie mogła mówić o tym bez łez. W swoich zapiskach zanotowała: „Płakałam, kiedy dzieci milczały. Milczałam, kiedy krzyczały”.

Zofia Nałkowska, choć sama nie brała udziału w Powstaniu, pisała po wojnie o kobietach, które grzebały swoich synów w ogrodach, bo cmentarze były już pełne. Pisała o kobietach, które same zasypywały dzieci ziemią, żeby nie padły ofiarą dzikich psów.

Setki matek rodziły w ruinach, w piwnicach, przy świetle świeczki. Niektóre umierały w połogu, inne nosiły przez kanały noworodki owinięte w gazety. Niewiele z tych dzieci przeżyło – nie było mleka, wody, opieki medycznej. Tych matek nie upamiętniają pomniki. Ale każda z nich walczyła. Milcząco. W bólu. Ich bohaterstwo było ciche jak modlitwa szeptana wśród gruzów.

Zofia Kossak-Szczucka, pisarka, działaczka społeczna, organizatorka pomocy dla ludności cywilnej, stworzyła w sierpniu 1944 r. „Opiekę nad matką i dzieckiem” – organizację ratującą niemowlęta i ich matki. Pisała: „Nie mogę patrzeć, jak dzieci umierają. Trzeba dać im choć kroplę mleka, choć cień nadziei”.

Przewodnicy kanałowi po wyjściu z włazu fot. Wikipedia

Droga przez piekło

Kanały – podziemne żyły miasta, cuchnące, ciemne, zdradliwe. Kobiety schodziły w ich czeluść jako przewodniczki, z niepojętą odwagą. Często prowadziły tam całe oddziały – bo znały miasto jak własną kieszeń. Szły pierwsze. W błocie, w fekaliach, w absolutnej ciemności. Wyciągały rannych, prowadziły dzieci, dusiły oddech, by nie zdradzić swojej obecności.

Elżbieta Dziębowska, ps. „Dewajtis”, była jedną z takich przewodniczek. Przez kilkanaście godzin prowadziła przez kanał grupę ponad 200 osób. Gdy jeden z żołnierzy AK wpadł do głębszego zbiornika i zaczął tonąć, zanurzyła się i wyciągnęła go za pas. Miała 20 lat.

Stanisława Śledzińska, ps. „Barbara”, wspominała: „Człapaliśmy w wodzie po pas, czasem po szyję. Była ciemność tak absolutna, że zdawało się, iż człowiek zniknął. Raz zgubiliśmy się. Słyszeliśmy tylko oddechy i jęki. Wtedy dziewczyna z przodu zaczęła śpiewać, cicho, żeby nas nie usłyszano. W tym śpiewie był cały sens walki”.

Te kobiety prowadziły przez piekło. Były strażniczkami życia.


Heroiny Powstania

Kobiety w Powstaniu Warszawskim to nie figury z brązu ani patetyczne bohaterki z podręczników. To te, które klęczały w gruzach, opatrując rozerwanych na strzępy kolegów. To one rozpoznawały ciała po pierścionkach, po kawałkach munduru, po kosmyku włosów w zakrwawionej dłoni. Zmywały krew z podłogi, a potem siadały w kącie z kartką papieru, żeby napisać do matki: „Pani syn nie żyje. Do końca był dzielny”.

To także te, które przeżyły. Które przeszły przez to piekło i nigdy o nim nie opowiedziały – bo jak ubrać w słowa świat, w którym codzienność była wyborem między głodem a kulą? Między honorem a szaleństwem? Milczały latami. Nie dlatego, że zapomniały. Ale właśnie dlatego, że pamiętały wszystko.

Powstańcza stołówka fot. Wikipedia

Zapomniane bohaterki

Powstanie trwało 63 dni. Tysiące kobiet zginęło, dziesiątki tysięcy straciło swych bliskich. Po wojnie nie było dla nich miejsca w opowieściach o zwycięstwie. Komunistyczna propaganda ignorowała AK. A one? Milczały.

Maria Tarnowska, ps. „Dolina”, była jedną z nielicznych, które próbowały spisać swoje doświadczenia. Jej dziennik z Powstania to relacja z piekła – pełna obrazów rannych dzieci, spalonych ciał, zniszczonych twarzy. Pisała:

„Widziałam kobiety, które chodziły boso po rozgrzanym asfalcie, bo buty się stopiły. Widziałam kobiety, które krzyczały przez sen. Widziałam kobiety, które już nie mogły płakać”.

I właśnie te kobiety – te bez łez – powinny być na pomnikach.

 

Krew i sumienie

Powstanie Warszawskie to jeden z najpotężniejszych mitów narodowych. Ten mit wyrósł z ruin, z ciał, z bólu. Z młodości, która została zdmuchnięta jak świeca. I z pamięci kobiet – tysięcy kobiet – które tę świecę podtrzymywały do ostatniego tchnienia. 

To właśnie one były kręgosłupem Powstania. Nie zawsze widoczne w raportach, nie zawsze obecne w meldunkach – ale wszędzie, gdzie walczono o życie. Gdzie ktoś umierał. Gdzie ktoś jeszcze żył. Były krwią i sumieniem tego miasta. Łączniczki, sanitariuszki, kucharki, organizatorki szpitali polowych, opiekunki dzieci, kobiety walczące w oddziałach bojowych – często bez broni, ale zawsze z odwagą, której nie da się zmierzyć ani z niczym porównać.

Ich siła miała inny kolor niż mundur. Nie lśniła metalem. Mierzyła się potem, krwią i łzami. Ich heroizm nie pasuje do podręcznikowych definicji wojny, bo nie był ani głośny, ani triumfalny. Był cichy. Ludzki. Codzienny. I absolutnie niezłomny.


Miasto kobiet

To nie tylko mężczyźni tworzyli legendę Powstania. To kobiety sprawiły, że ta legenda miała serce. Że nie była tylko opowieścią o broni i barykadach, ale także o miłości, trosce, godności i ofierze, która nie domagała się pomnika, lecz pamięci.

Na zdjęciach z tamtego czasu widać młode dziewczyny z opaskami na rękawie, kobiety z dziećmi w ramionach, sanitariuszki przy noszach, kobiety w ruinach, w piwnicach, w kanałach. W ich oczach nie ma patosu. Jest ból, zmęczenie, determinacja. I coś jeszcze – cicha zgoda na niesienie ciężaru, który przekraczał wszelkie granice.

O nich wszystkich trzeba pamiętać. Ale ta pamięć musi być bardzo konkretna, imienna, sprawiedliwa. Nie symboliczna „kobieta w Powstaniu”, ale Krystyna, Halina, Zofia, Danuta, Anna, Wanda. Ta, która opatrywała rannych, wynosiła dzieci z płonących domów, przenosiła meldunki przez linie niemieckiego ostrzału, walczyła ramię w ramię z innymi powstańcami...

Nie znajdziemy ich imion obok „Bora-Komorowskiego” czy „Montera” w podręcznikach historii. Ale to one były duszą walczącej Warszawy, nieugiętego miasta. To one utrzymywały w całości jej rozszarpany organizm. Na barkach, w ramionach, w sercu.

Monika Pawlak


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama