Jak róż wianek... Te słowa ze znanego wielu pokoleniom polskich dzieci wiersza Na jagody bezceremonialnie się do mnie przykleiły, kiedy w archiwalnej kronice filmowej zobaczyłem fragment występu sióstr Knapikówien. Co prawda panien Borówczanek występuje w wierszyku siedem, a muzykujących sióstr jest osiem, panny Borówczanki zamknięte w okładkach książeczki jak owady w bursztynie wcale nie zmieniają się z upływem lat, natomiast panny Knapikówny powychodziły za mąż, mają już własne dzieci, pracują w rozmaitych zawodach – ale gdy staną kołem obok siebie w pięknych krakowskich strojach, trudno ich z wiankiem róż nie porównać, choćby nawet ktoś uznał takie porównanie za klasyczną grafomanię.
Co najważniejsze, zespół istnieje nadal. Kiedy stawiał pierwsze kroki na początku lat siedemdziesiątych XX wieku, różyczki w wianku były tylko cztery: Teresa, Krystyna, Małgorzata i Emilia. Hoże, utalentowane, pracowite i sympatyczne, a na dodatek doskonale zgrane ze sobą szybko zdobyły popularność. Występowały na centralnych i wojewódzkich dożynkach, w telewizyjnym Ekranie Młodych, na ogólnopolskich oraz międzynarodowych festiwalach zespołów ludowych. Do starszych sióstr dołączyły niebawem bliźniaczki – Bogusława i Aleksandra – potem Grażyna i na koniec Maria.
Maria – a wtedy raczej Marysia, bo występowała na scenie już jako kilkuletni brzdąc, święcie przekonany, że każda grupa wokalna bądź muzyczna ma swoją mamusię, tatusia oraz ewentualnie swojego pana nauczyciela. Tak się bowiem poskładało, że funkcję menedżera zespołu pełnił tata panienek Melchior Knapik, mama Anna Maria opiekowała się córkami na wszystkich imprezach wyjazdowych i często akompaniowała im na mandolinie, zaś doborem repertuaru i aranżacją zajmował się Józef Lachner, dyrektor szkoły w Modlnicy, niestrudzony zbieracz pieśni ludowych. Marysia poznała uczucie zazdrości, gdy uświadomiono ją, że większość uczestników festiwali podróżuje bez rodzicielskiej opieki: ci szczęśliwcy mogli kupować sobie lody w dowolnych ilościach... A przy okazji doceniła swoją wartość i bywało, że uzależniała wyjście na scenę od otrzymania tabliczki czekolady.
Dokumentalne filmy o muzykujących siostrach nakręciły telewizje Japonii, Niemiec, Polski, Szwecji i ówczesnego ZSRR; na krajowej niwie kulturalnej Knapikówny stały się jedną z najłatwiej rozpoznawalnych wizytówek regionu, poza Polską były reprezentantkami naszej rodzimej tradycji folklorystycznej, ale wyrazy powszechnego uznania czy – nie bójmy się tych słów – po prostu symptomy sławy nie zdołały przewrócić im w głowach, nie skłoniły do wyboru kosmopolitycznego, wędrownego trybu życia, do prowadzenia barwnej, ale z czasem nużącej egzystencji „artystek”, których dom jest wszędzie, a tak naprawdę nigdzie.
One budowały prawdziwe, solidne domy, zakładały przy nich owocowe sady, rodziły i wychowywały dzieci w swojej małej ojczyźnie. Z rozlicznych, co prawda czasami długotrwałych wojaży po kraju i świecie wracały zawsze do siebie – zwykle w dolinę Prądnika, czasem w inny rejon Małopolski.
Rok temu do wigilijnego stołu zgodnie zasiadły czterdzieści dwie osoby – o dwóch dalszych, jeszcze „w drodze”, trudno powiedzieć, że „zasiadały”, ale w jakiś tam swój sposób były na tym spotkaniu obecne. Każda z sióstr przygotowała tę tradycyjną potrawę, którą potrafi przyrządzać najlepiej, więc rodzinna wieczerza przybrała charakter festiwalu sztuki kulinarnej. Zabrakło na niej tylko ojca rodu, który niestety trzy lata wcześniej rozstał się ze światem. W roku ubiegłym siostry rozjechały się na Wigilię „po teściach”, ale zebrały ponownie w dniu Trzech Króli. Rozjechały się, ponieważ wszystkie panny Knapikówny poślubiły kawalerów spoza Prądnika Korzkiewskiego. W rodzinnej wsi powodzenia ponoć nie miały, bo, jak wyjaśniają, każdy kandydat do żeniaczki „bał się znaleźć na talerzu smyczek zamiast kotleta”. Bliższe prawdy wydaje się przypuszczenie, że to one poszukały w dalszych okolicach „bratnich dusz” do połączenia się węzłem małżeńskim, bo tylko jedna z nich, Maria, zdecydowała się związać los z kimś, kto nie gra na żadnym instrumencie – a konkretnie z Kanadyjczykiem polskiego pochodzenia, Ryszardem Sztramko.
Dla równowagi, ona właśnie związała się z muzyką najbardziej profesjonalnie, choć wyższe studia muzyczne ukończyła także Grażyna, przez wiele lat skrzypaczka Filharmonii Rzeszowskiej, która całkiem niedawno bez specjalnego żalu porzuciła miasto i powróciła nad Prądnik. Maria przerwane po wyjeździe do Kanady studia wokalne w Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach kontynuowała w Wilffrid Laurier University; jej talent i systematyczna, intensywna praca nad własnym głosem zaowocowały zdobyciem I miejsca na Międzynarodowym Konkursie Operowym w Buffalo. Sukces ten otworzył przed nią sceny opery Lyra w Ottawie i Greater Buffalo Opera Company w USA; później wystąpiła także w waszyngtońskim Kennedy Center i nowojorskiej Carnegie Hall, a chicagowskiej Polonii zaprezentowała się w Betlejem Polskim Lucjana Rydla.
Naturalnie zmieniła repertuar, w którym pojawiły się słynne arie operowe i operetkowe oraz znane oratoria. Na Starym Kontynencie śpiewała w operze genewskiej partię Donny Anny w Don Giovannim Wolfganga Amadeusza Mozarta. A ponieważ za oceanem czuła się osobą predestynowaną do promowania polskiej kultury, śpiewała tam również tytułową rolę z Halki oraz partię Hanny ze Strasznego Dworu Stanisława Moniuszki. Traviata, Wesele Figara, Orfeusz i Eurydyka, Ein Deutsches Requiem, Mesjasz, Mass in C... Arie w języku angielskim, włoskim, francuskim, rosyjskim i oczywiście także w polskim. Jak daleko to od swojskiego „A jak jo se zaśpiwom oj dana, oj dana”... Daleko, ale zarazem blisko. Kiedy ktoś pyta mnie, czy nie szkoda mi marnować czasu na koncerty ludowego muzykowania, odpowiadam zwykle, że kwitłoby ono także w braku wielkiej muzyki, lecz bez tego podglebia nie istniałaby wielka muzyka. Lub przynajmniej – nie byłaby tak wielką.
Teresa od dzieciństwa marzyła o akordeonie – i dzień, w którym otrzymała ten instrument w prezencie od ojca uważa za jeden z najpiękniejszych w życiu. W rodzinnym zespole gra na kontrabasie, ale od czasu wraz z mężem dają koncert na dwa akordeony. Jak wiadomo, akordeon zaszczytu uczestnictwa w orkiestrze symfonicznej nie dostąpił, lecz jeśli akurat żadnej orkiestry symfonicznej pod ręką nie mamy, może jej nieobecność na specyficzny sposób wynagrodzić. Prąd sprężonego miechem powietrza uderza w metalowe stroiki, klawiatura dla prawej ręki prowadzi melodię, klawiatura guzikowa pod palcami ręki lewej wzbogaca ją pojedynczymi dźwiękami basowymi lub gotowymi akordami – i raptem nie wiadomo skąd pojawia się ciepły, sentymentalny nastrój, jakiego próżno szukać choćby na koncercie w Bayreuth. Dobrze jest posłuchać przewiercającej na wskroś duszę V c-moll Ludwiga van Beethovena – ale oprócz, a nie zamiast takiej pary akordeonów, które duszę tylko delikatnie głaszczą i łaskoczą...
W rodzinnym podziale ról flet przypadł Bogumile, która poza tym gra na organach w kościele w Korzkwi, zaś jej związek z tym szlachetnym instrumentem datuje się od lat dwudziestu. Bliźniacza siostra Bogumiły, Aleksandra jest skrzypaczką. Małgorzata wybrała trąbkę, przy każdej okazji podkreśla jednak, że pracuje jako położna i zawód ten sprawia jej wielką satysfakcję. Krystyna dość okrężną drogą została klarnecistką. Uwielbiała gitarę, ale nazbyt wielka popularność tego instrumentu sprawiła, że w szkole muzycznej do gitary nie udało się jej „dopchać” i dostała skierowanie na waltornię, choć nawet nie bardzo wiedz
iała, jak owa waltornia wygląda. Gdy się już dowiedziała i dodatkowo została poinformowana, że nazwa „waltornia” pochodzi od niemieckiego Waldhorn, czyli „leśny róg”, romantycznego i tajemniczego zarazem, bynajmniej nie zapałała do niej sympatią; jakoś tam przetrwała rok nauki i poprosiła o przeniesienie na klarnet. Jej niechęć dotyczy jednak tylko grania nie słuchania; nie protestuje, gdy miękki, głęboki dźwięk waltorni rozbrzmiewa w domu bardzo często, ponieważ na tym instrumencie gra jej mąż.
Ponado Krystyna skrupulatnie prowadzi rodzinne archiwum – a jest w nim co gromadzić i porządkować, bo nawet najmłodsza Maria ma na swoim koncie około trzech tysięcy występów (mowa tylko o wspólnych występach z siostrami).
Wiek XX przeminął nie wiadomo kiedy, starsze dzieci powyrastały z pieluch, młodsze z pampersów – i zaczęły szukać własnego miejsca na świecie. Wiele spośród wnuków i wnuczek państwa Anny Marii i Melchiora Knapików za przykładem swych muzykujących matek także zostało instrumentalistami. Basia, córka Aleksandry jest skrzypaczką, absolwentką Krakowskiej Akademii Muzycznej oraz studiów podyplomowych u samego Konstantego Andrzeja Kulki; jej brat Piotr gra na trąbce i akordeonie, drugi brat Paweł na wiolonczeli i na perkusji. Bliźniaki płci męskiej, synowie Małgosi, są zawodowymi muzykami: Michał pracuje jako trębacz w orkiestrze Opery Krakowskiej, Piotr jest wiolonczelistą, absolwentem mistrzowskiej klasy słynnej Hochschule far Musik w Augsburgu. Bogusia, córka Teresy, z upodobaniem gra na flecie, jej brat Wojciech na perkusji. Rafał, syn Grażyny, wybrał organy, jego siostra Kasia – skrzypce.
Rodzina Knapików, aczkolwiek mocno w Małopolsce zakorzeniona, wywodzi się jednak aż ze słonecznej Sycylii. Gdy w roku 1720 wojewoda Michał Stefan Jordan zapragnął gruntownie odnowić i przebudować na luksusową rezydencję – leżący na słynnym szlaku „orlich gniazd” obronny zamek w Korzkwi, z prawdziwie pańskim gestem sprowadził wielu renomowanych rzemieślników właśnie z tej śródziemnomorskiej wyspy. Była wśród nich rodzina Kwintów, od których po kądzieli wywodzą się Knapikowie. Smutnym wyrokiem losu Kwintowie stracili w Polsce córkę; wzruszony ich nieszczęściem wojewoda podarował rodzinie spory kawałek gruntu w Maszycach. Na Sycylię nie powrócili, zaś „muzyczne” nazwisko nosili nie bez powodu: zachowały się archiwalne dokumenty świadczące, że okoliczne orkiestry były złożone niemal wyłącznie z przedstawicieli rodu Kwintów.
No, ale „niemal wyłącznie” znaczy jednak coś innego niż „wyłącznie” – a „z przedstawicieli rodu” to także nie to samo, co „z rodzonych sióstr”. Pod względem rodzinnej jednolitości muzycznego oktetu siostry Knapikówny pobiły zapewne światowy rekord. Mimo to (o ile wiem) do Księgi Guinessa jakoś nie trafiły. Mam szczerą nadzieję oraz z całego serca im życzę, aby czas tę niesprawiedliwość skutecznie im wynagrodził i aby znalazły się tam w kategorii „najdłużej istniejący rodzinny zespół muzyczny na świecie”.
Jerzy Skrobot
Jak róż wianek - (Korespondencja własna z Krakowa)
- 09/12/2008 04:46 PM
Reklama








